Życie z dnia na dzień coraz bardziej zaskakiwało Hockleya. Pomyśleć, że zdecydował się na powrót do Hope Valley, kierując się przeświadczeniem wmyśl, którego tu właśnie mógłby zaznać sielskiej codzienności, z daleka od wszechobecnych dramatów życia codziennego. Gdyby wiedział jaki zamęt w jego codzienności może zasiać wzięcie pod swe skrzydła Deep hollow Horse Ranch, pewnie dwa razy zastanowiłby się nad przejęciem spuścizny po dziaduniu. Kariera muzyka mimo, iż nadzwyczaj dynamiczna niosła za sobą swego rodzaju komfort. Otóż, odkąd Hockley miał możliwość otaczania się profesjonalistami, w zasadzie mógł skupić się tylko na samej muzyce, pozostawiając wszystkie kwestie organizacyjno-techniczne fachowcom. Właśnie dlatego zadziorny brunet miał nikłe pojęcie o organizowaniu jakichkolwiek eventów, w każdym razie większych niż domówka, która z założenia kończyła się utratą kontroli nad wszystkim co tylko przyszłoby mu na myśl. Absurdalnym dla racjonalnie myślących ludzi, mogłoby być podjęcie się zorganizowania tego typu przedsięwzięcia na swojej posesji. A, że nie od dziś wiadomo, że logiczne myślenie w przypadku Hockleya nieco kulało i jego logice bliżej było raczej do gwałtownych porywów to i nie byłby sobą, gdyby nie zezwolił jednej z organizacji na poprowadzenie eventu na terenie swojego rancza. Naturalnie jako gospodarz postanowił nadzorować wszystko na własną rękę w rezultacie od dobrych kilku godzin toczył się po posesji jak prawdziwa chmura gradowa. Przemieszczał się od stoiska do stoiska, ciskając nieprzychylnymi uwagami w kierunku każdej napotkanej osoby. Po kilku kwadransach przystanął przy stoisku z babeczkami, które na pierwszy rzut oka wyglądały obiecująco. Uśmiechnął się szelmowsko do brunetki stojącej za ladą a następnie wgryzł się w jedno z ciastek. W pierwszej chwili zalała go fala przyjemnej cukrowej euforii, ale niedługo później górę wzięło czepialstwo bruneta. Malinowe. -Za co ja płacę tym ludziom? Gdybym chciał żeby malinowe babeczki smakowały jak truskawkowe to do cholery takie bym zamówił.- prychnął poirytowany. Nie miał oczywiście świadomości, że stojąca nieopodal brunetka to autorka wspomnianych przez niego wypieków.
lene harrington
a
Cynk dostała od znajomej, więc nie zastanawiała się długo. Nie chodziło nawet o dodatkowy zarobek, ale o wyjściu gdzieś dalej, poza granice restauracji. Dlatego zgłosiła się, przeszła próbną weryfikację udowadniając, że kuchnia nie ma dla niej większych sekretów. I tym sposobem zagwarantowała sobie właśnie kilka długich godzin przy piekarniku, z mąką we włosach i truskawkowym kremem rozwalonym wszędzie, gdzie tylko wzrokiem sięgnąć. Napawało ją to jednoczesną dumą, bo wiedziała, że dołożyła wszelkich starań, by przygotowane wypieki podbiły serce zebranych gości nie tylko wyglądem, ale przede wszystkim smakiem.
Kręciła się więc po ternie imprezy nadzorując pozostałe rzeczy. Jako urodzona perfekcjonistka była stworzona do roli małego dyrygenta, który niechciane trzy grosze wciskał każdemu z prędkością światła. Poprawiała też co i rusz wygląd stołu z przekąskami, by za każdym razem wyglądał przekonująco. Miała za sobą dwie lampki szampana, więc w ostatecznym rozrachunku bawiła się całkiem nieźle. Żałowała jedynie, że nie ściągnęła ze sobą Indii, bo nie musiałaby kręcić się tutaj samotnie. Tym bardziej, że starsi panowie widzieli w jej samotności idealną szansę ku temu, by ją na jakieś mało interesujące tematy zagadać. Starała się jednak spławiać ich wszystkich z należytą delikatnością, nie mając pojęcia kim są ci wciśnięci w garniak ważniacy.
Sięgnęła wreszcie po jedną z babeczek i ugryzła kawałek w momencie, w którym po drugiej stronie zatrzymał się mężczyzna. Mignął jej już wcześniej — manewrował pomiędzy zebranymi z jakąś skupioną miną i chyba raz, czy dwa przyczepił się nawet do bogu ducha winnej Peach od nagłośnienia. Mimo to posłała mu lekki uśmiech, bardzo niezobowiązujący, który zniknął zaraz po tym, gdy jej uszu dotarła nieprzychylna uwaga. Brwi ściągnęła nieznacznie i zerknęła na niego krzywiąc się odrobinę.
— Gdyby był pan odpowiednio ważny prawdopodobnie wiedziałby o zmianie planów — burknęła niby w eter, chociaż zrobiła to wystarczająco głośno, by to usłyszał. Nie należało wychylać się z podobnymi spostrzeżeniami w momencie, w którym nie masz pojęcia kto stoi po drugiej stronie. Nie mogła nic poradzić jednak na rosnące zdenerwowanie w momencie, w którym ktoś krytykował jej dzieło. Lene traktowała podobne rzeczy bardzo personalnie, nic nie umiała na to poradzić. Uzasadniona krytyka bolałaby nieco mniej (bo i takiej nie umiała przyjmować), ale taka budziła w niej małego potwora skorego do awantur.
George Hockley
mów mi/kontakt