a
mów mi/kontakt
administrator
a
40
gemma moubray Siedział w jeepie i wpatrywał się w drzwi, którymi miał wejść i którymi godzinę wcześniej chciał wejść — teraz z dwoma teczkami i kartonem z zabawkami i książeczkami małej w bagażniku, uciekłby do domu..., udając przed terapeutą, a może przed samym sobą, że „wezwali go do pracy”; praca wydawała się najlepszym, co mógłby powiedzieć, żeby usprawiedliwić to, że odwołałby wizytę w ostatnim momencie. A może nie wchodzić i nie odbierać telefonów?, pomyślał nie wiedząc, co robić... „Co robić” odbijało się od czaszki i wbijało w mózg. Dotknął do teczki; leżała na siedzeniu uchylona. Otworzył i zaciskając powieki, oparł się o kierownicę; w nagłówku wydrukowanej na kartce ramki przeczytał: „...pójdę z tobą...” — czuł się tak, jak przyjąłby cios w żołądek. Chwilę siedział i nie poruszał się..., nie poruszał oczami i ustami, które drżały same z siebie. Zagryzając wargi, otworzył teczkę i wpatrzył się w narysowaną rączkami małej dziewczynki..., żyrafę; napis na stronie układał się w zdanie: „Dzisiaj pójdę z tobą zobaczyć...”, którego dokończeniem musiał być rysunek żyrafy z kolorowym, zaplątanym na szyi za długim, mimo że to żyrafa, szalikiem. Nie było sensu uciekać dłużej, jeśli chciał poukładać wszystko w życiu; nie mógł się wycofać..., dla maleństwa, którego serce biło w rytmie serca Grace, dla Grace i..., dla Lori...
Zwinął rysunek w rulon, wysiadł z jeepa i przeszedł w pośpiechu ulicę. Wszedł w budynek, w którym mieścił się ciąg sklepów z piekarnią i wbiegł po schodach do góry. Zzatrzymał się przed drzwiami z mosiężną tabliczką, z której odczytał „Soul Savvy” i imię wraz z nazwiskiem terapeutki; nie chciał nikogo z policji — wiedział, co mówili oni i..., o nich... Nie chciał być kolejnym z tych policjantów, o którym wymieniali się uwagami na korytarzach w komendzie; wystarczyło posłuchać ich chwilę i jeśli potrafiło się łączyć fakty z datami i miejscami..., nie mogłoby nie wiedzieć się, o kim mówili...
Głęboko odetchnął i zapukał; słyszał kroki i odblokowywanie drzwi, w których po otwarciu ukazała się niewysoka, ale miał wrażenie, że wyższa od Grace, kobieta z czarnymi loczkami, w które wpatrzył się, mówiąc:
– Warren..., Joseph Warren. Dzień dobry. Ja..., ja byłem umówiony na 2:30 – spojrzał na zegarek; piętnaście minut przed czasem..., miał nadzieję, że nie zastanie..., pacjenta?..., z wcześniejszej godziny. Zajrzał do wąskiego korytarzyka; na końcu w uchylonych drzwiach gabinetu nie dostrzegł nikogo.
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Jako psychoterapeutka Gemma pracowała nie tylko nad swoimi klientami, ale także nad samą sobą. Nie chciała, aby problemy życia codziennego wkradły się do jej gabinetu, bo skończyłoby się to źle dla jej podopiecznych. Zazwyczaj nie miała z tym większego problemu, ale ostatnie wydarzenia sprawiły, że to zadanie stało się dla niej niemałym wyzwaniem do tego stopnia, że zastanawiała się nad urlopem. Na razie sytuacja nie była na tyle beznadziejna, by musiała to rozważać na poważnie, ale mimo wszystko brała taką opcję pod uwagę. W międzyczasie starała się jak najmniej odpływać myślami w godzinach pracy i skupić się na kolejnych wizytach. Najgorsze były dłuższe przerwy, które niestety co jakiś czas pojawiały się w jej planie dnia. Tak było chociażby dzisiaj, kiedy jedna z zapisanych osób zadzwoniła do niej, by poinformować, że wypadło jej coś ważnego i nie będzie mogła przyjść. Przez to w grafiku Gemmy zrobiła się luka, choć oczywiście nie leniuchowała w jej trakcie. Postanowiła wziąć się za papierkową robotę w oczekiwaniu na kolejnego klienta, mając nadzieję, że ten nie odwoła wizyty tuż przed. Takie sytuacje zdarzały się bardzo rzadko, ale nie zdziwiłaby się, gdyby tak się stało — w końcu kiedy życie ją dobijało, to robiło to porządnie, a nie po łebkach. Na szczęście wszelkie jej obawy okazały się być bezpodstawne, gdy piętnaście minut przed czasem usłyszała pukanie do drzwi i kiedy otworzyła, ujrzała nieznajomą twarz. Dokładnie tego się spodziewała, bo przecież była to pierwsza wizyta Josepha w jej gabinecie.
— Oczywiście, proszę siadać — odparła i wskazała jedno z siedzeń, uśmiechając się delikatnie do mężczyzny. Od razu zauważyła jego zdenerwowanie i spięcie, ale starała się zachowywać, jakby w ogóle tego nie dostrzegała. Następnie zajęła swoje własne miejsce, przy czym nie powiedziała nic poza tym, co dotychczas. Chciała dać Josephowi czas na oswojenie się z tym pomieszczeniem, licząc na to, że nie będzie to pierwsza i ostatnia wizyta tutaj. — Nazywam się Gemma Moubray. Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie przeszkodą, jeśli od razu zaczniemy sobie mówić na “ty” — powiedziała. Wolała ten etap mieć jak najszybciej za sobą, aby druga strona poczuła się swobodniej w jej towarzystwie. Myślała przez chwilę o tym, że pewnie niedługo będzie przedstawiać się inaczej, ale szybko wyrzuciła tę myśl z głowy. Nie nad tym powinna teraz się zastanawiać. — Jak się dzisiaj czujesz? — zapytała. Jeszcze nie wiedziała, z jakimi problemami przyszedł do niej Warren, ale miała czas, żeby się dowiedzieć, o ile Joseph na to pozwoli. Prawda była taka, że ten żart o psychologach i żarówce wcale nie był taki głupi — dana osoba naprawdę musiała chcieć się zmienić, aby terapia przyniosła efekty. Do niczego nie można było kogoś zmusić.
Joseph Warren
a
gemma moubray
Wszedł i zatrzymał się zaraz za drzwiami; obejrzał się na Moubray, a kiedy zamknęła za nim te drewniane drzwi z mosiężną tabliczką, w ułamku sekundy przeleciało mu przez mózg, że tak jak zamknęłaby wieko od trumny. Odrzucił od siebie tę myśl i wszedł w głąb mieszkania przerobionego na gabinet. Rozejrzał się, ściskając w drżących dłoniach rysunek Lori zwinięty w rulon i w końcu usiadł na kanapie, żeby podnieść się z niej i usiąść kolejny raz zaraz wtedy, kiedy Moubray przycupnęła, wtulając się w poduszkę na fotelu.
– Zapomniałem się przez zdenerwowanie... – odpowiedział na niewypowiedziane, niewybrzmiałe pytanie tak, jak chciałby wytłumaczyć to, co przed chwilą musiała zauważyć. Zaprzeczył, kręcąc głową i spoglądając na obrazy w żywych kolorach, na Gemmę i na rośliny w różnych doniczkach. W końcu wrócił spojrzeniem do kobiety i dopowiedział, łagodnym mimo wszystko drżącym głosem:
– Nie wypadało, żebym siedział, kiedy ty stałaś i..., nie to nie problem, żebyśmy mówili do siebie po imieniu... Tak chyba będzie..., łatwiej? Joseph. Joseph Warren. – Uniósł się i wyciągnął w jej stronę rękę, nie wiedząc czy powinien; praca w wydziale zabójstw wyrwała z niego to, o czym mówi się „ogłada” — nie witał się z tymi, do których dojeżdżał, bo... To były ciała bez życia pulsującego w obumarłych żyłach... Tak, jak koń szarpnął się, uwalniając się od tych myśli i oddechnąwszy, dotarło do niego pytanie Gemmy.
– Jak? – Wpatrzył się w ściskaną w rękach kartkę z rysunkiem. – Zdenerwowany. Zdezorientowany. Chciałem uciec i udawać, że może wzywają mnie do pracy, ale... Nie mogę tego odkładać w nieskończoność. Nie chcę. – Przyznał się..., chyba bardziej przed sobą niż przed Moubray. Zastanawiał się chwilę, po której popatrzył na nią; powieka po prawej stronie niewyspanej i zmęczonej twarzy zamknęła się mu — uśmiechnął się..., tylko, że to nie był uśmiech życzliwości i nie chodziło o kobietę, ale o to, czego się spodziewał..., że trzeba będzie w końcu opowiedzieć i o tym wypadku, który wydawał się Josephowi najmniej istotny w tym momencie, kiedy musiał zamknąć za sobą drzwi do przeszłości.
– Lubisz rośliny? – Zapytał niespodziewanie. – Bo ja owszem. Ładna dracena... – przerwał, żeby po chwili powiedzieć bardziej jeszcze niespodziewanie:
– Wczoraj zadzwonili do mnie z przedszkola..., czy moja córka przyjdzie malować mural..., ale... – Wpatrzył się w dłonie, w których trzymał jeden z jej ostatnich rysunków, jeśli nie ostatni. – Moja córka nie żyje od... Za dwa dni minie dwieście pięćdziesiąt... – Popatrzył na Gemmę; czy była gotowa na to wszystko? Czy spodziewała się, że może przyjść z czymś takim i..., gorszym jeśli dogrzebią się do przeszłości?
koniec
Wszedł i zatrzymał się zaraz za drzwiami; obejrzał się na Moubray, a kiedy zamknęła za nim te drewniane drzwi z mosiężną tabliczką, w ułamku sekundy przeleciało mu przez mózg, że tak jak zamknęłaby wieko od trumny. Odrzucił od siebie tę myśl i wszedł w głąb mieszkania przerobionego na gabinet. Rozejrzał się, ściskając w drżących dłoniach rysunek Lori zwinięty w rulon i w końcu usiadł na kanapie, żeby podnieść się z niej i usiąść kolejny raz zaraz wtedy, kiedy Moubray przycupnęła, wtulając się w poduszkę na fotelu.
– Zapomniałem się przez zdenerwowanie... – odpowiedział na niewypowiedziane, niewybrzmiałe pytanie tak, jak chciałby wytłumaczyć to, co przed chwilą musiała zauważyć. Zaprzeczył, kręcąc głową i spoglądając na obrazy w żywych kolorach, na Gemmę i na rośliny w różnych doniczkach. W końcu wrócił spojrzeniem do kobiety i dopowiedział, łagodnym mimo wszystko drżącym głosem:
– Nie wypadało, żebym siedział, kiedy ty stałaś i..., nie to nie problem, żebyśmy mówili do siebie po imieniu... Tak chyba będzie..., łatwiej? Joseph. Joseph Warren. – Uniósł się i wyciągnął w jej stronę rękę, nie wiedząc czy powinien; praca w wydziale zabójstw wyrwała z niego to, o czym mówi się „ogłada” — nie witał się z tymi, do których dojeżdżał, bo... To były ciała bez życia pulsującego w obumarłych żyłach... Tak, jak koń szarpnął się, uwalniając się od tych myśli i oddechnąwszy, dotarło do niego pytanie Gemmy.
– Jak? – Wpatrzył się w ściskaną w rękach kartkę z rysunkiem. – Zdenerwowany. Zdezorientowany. Chciałem uciec i udawać, że może wzywają mnie do pracy, ale... Nie mogę tego odkładać w nieskończoność. Nie chcę. – Przyznał się..., chyba bardziej przed sobą niż przed Moubray. Zastanawiał się chwilę, po której popatrzył na nią; powieka po prawej stronie niewyspanej i zmęczonej twarzy zamknęła się mu — uśmiechnął się..., tylko, że to nie był uśmiech życzliwości i nie chodziło o kobietę, ale o to, czego się spodziewał..., że trzeba będzie w końcu opowiedzieć i o tym wypadku, który wydawał się Josephowi najmniej istotny w tym momencie, kiedy musiał zamknąć za sobą drzwi do przeszłości.
– Lubisz rośliny? – Zapytał niespodziewanie. – Bo ja owszem. Ładna dracena... – przerwał, żeby po chwili powiedzieć bardziej jeszcze niespodziewanie:
– Wczoraj zadzwonili do mnie z przedszkola..., czy moja córka przyjdzie malować mural..., ale... – Wpatrzył się w dłonie, w których trzymał jeden z jej ostatnich rysunków, jeśli nie ostatni. – Moja córka nie żyje od... Za dwa dni minie dwieście pięćdziesiąt... – Popatrzył na Gemmę; czy była gotowa na to wszystko? Czy spodziewała się, że może przyjść z czymś takim i..., gorszym jeśli dogrzebią się do przeszłości?
koniec
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399