Grace Warren
W pierwszych chwilach z trudem mógł złapać oddech, więc kiedy wyciągnęła rękę, złapał ją i o wiele szybciej podniósł się z podłogi. Objął ją i uciekli z parkietu w głąb sali, jak najdalej od tych wszystkich ludzi. Widział jak bardzo wydawała się speszona i wciąż chowała się za chustą, którą zaraz narzuciła na splecione w drobne warkoczyki włosy.
– To było... – Wydyszał, wpatrując się w nią i dotykając do jej policzków. – Nie wiem jak..., przecież nie ćwiczyliśmy tego i jeszcze tango tańczyliśmy raz w the STRAT do mojego nie oszukujmy się..., miernego nucenia, które musiało odbiegać od oryginału... – Nie przestawał właściwie mówić i widziała te emocje, które buzowały w nim coraz bardziej. Objął ją i okręcił się z nią dookoła, a kiedy poprosiła, żeby „postawił ją”, zrobił to, o co prosiła i opierając o jej czoło, czoło, odpowiedział:
– Nie przepuszczę ci żadnej z kolejnych, nadarzających się okazji, bo poruszasz się... – Nie chciał, żeby zawstydziła się tak, jak przed chwilą, a tymczasem zasłoniła się znów chustką. Poruszył głową niemal tak samo, jak ich psina, kiedy starała się przekonać ich, że kuchnia to miejsce dla niej. Wiedział, że przez ojca nie chciała słyszeć o tańcu i..., wszystko w nim się gotowało na samo wspomnienie tego człowieka, który zabił w niej miłość do baletu, ale nie chciał psuć sobie i co najważniejsze jej nerwów i tego wieczoru, przypominając o..., Blackbirdzie.
Dotknął do twarzy żony i spytał:
– Chcesz wyjść się przewietrzyć? Trochę tutaj..., duszno... – zażartował z doboru słów, których użył i kiedy skinęła głową, poszedł szybkim, zdradzającym już na pierwszy rzut okiem, że był jednak w wojsku, krokiem przez salę. Zarzucił na plecy tarczę i wsunął pod nią, celując w skórzane uszko, które specjalnie doszyła do wyściółki Grace, dzidę. Rozejrzał się i przemykając koło bufetu, a potem między stolikami, wrócił do niej i kiedy wyszli przed szkołę, wyciągnął rękę, w której trzymał kilka..., gałek ocznych.
– Masz..., zregenerujesz się po tym wysiłku – powiedział, podając żonie dwie, tyle samo zostawiając sobie. Przeszli kawałek i skręcili w lewo, kierując się za budynek, którego północna fasada była tak samo, jak wschodnia od której strony wchodziło się do budynku, ozdobiona duchami „wyglądającymi” przez wysokie okna.
a
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
Nie była z tych, którzy obrastali w piórka mogąc brylować w centrum zainteresowania. Wręcz przeciwnie. Nie czuła się komfortowo, mając świadomość, że spojrzenia dosłownie wszystkich zwrócone są na nikogo innego, tylko właśnie na nią. Uwierało to Grace, która w sytuacjach innych, niż akademickich, wolała trzymać się z tyłu.
Bez wielkiego żalu, zostawiła parkiet daleko za nimi oraz inne pary, które ośmielone ich tańcem, także zapragnęły dać popis. Nie śledziła tego, co działo się w tamtym miejscu, patrząc się zza mglistego materiału chusty tylko i wyłącznie na swoje męża. W tym upiornym świetle, sprawiał wrażenie woja z krwi i kości, a przyspieszony puls oraz niespokojny oddech, dopełniały obrazu kogoś, kto wyszedł zwycięsko ze starcia... bądź tango.
- To był taniec. Po prostu. Pewnych kroków się nie ćwiczy, je się czuje i samo wychodzi kiedy masz odpowiedniego partnera... - weszła mu w słowo, zagłębiając się w temat wyłącznie powierzchownie. Nie chciała dociekać i pobudzać w Josephie apetyty na więcej, aczkolwiek na to ostatnie było już za późno. Potrząsnęła więc głową, strącając jego dłonie ze swojej twarzy oraz poprawiając wplątany we włosy welon. Nie byłą gotowa na deklarację, że to się jeszcze kiedykolwiek więcej powtórzy.
Kiedy zaproponował, aby wyszli na zewnątrz, skinęła głową. Było to zdecydowanie coś, na co w tej chwili miała największą ochotę. Objęła więc rękoma swoje własne ramiona. Pocierając je, czekała, aż Joseph wróci do niej z zostawionymi przy stolikach częściami swojego dzisiejszego stroju. Uśmiechnęła się do męża niemrawo; obejmując Grace, wyprowadził ich z sali gimnastycznej otwartym na tyłach drzwiami.
Było ciepło, mimo późnej godziny. Grace, obejrzała się na ścianę budynku, obok którego przechodzili. Ktoś celowo wykręcił żarówki, aby lampy migały. Przysiadła na niskim murku obok zejścia na boisko i rozgryzła jedną z gałek; sok z wiśni, który wypłynął, był kwaśny. Skrzywiła się, gdy przełykała żelka.
- Uch, kwaśne, ale nie aż tak, jak te, które są dodatkowo obsypane musującym proszkiem... Dlaczego mi się tak przyglądasz, Joseph? - spytała niespodziewanie i tak otwarcie, że dla mężczyzny, nie było szans na ucieczkę przed odpowiedzią. Ręce, które wyciągnęła, otarły się o jego napięty i odsłonięty brzuch.
Nie była z tych, którzy obrastali w piórka mogąc brylować w centrum zainteresowania. Wręcz przeciwnie. Nie czuła się komfortowo, mając świadomość, że spojrzenia dosłownie wszystkich zwrócone są na nikogo innego, tylko właśnie na nią. Uwierało to Grace, która w sytuacjach innych, niż akademickich, wolała trzymać się z tyłu.
Bez wielkiego żalu, zostawiła parkiet daleko za nimi oraz inne pary, które ośmielone ich tańcem, także zapragnęły dać popis. Nie śledziła tego, co działo się w tamtym miejscu, patrząc się zza mglistego materiału chusty tylko i wyłącznie na swoje męża. W tym upiornym świetle, sprawiał wrażenie woja z krwi i kości, a przyspieszony puls oraz niespokojny oddech, dopełniały obrazu kogoś, kto wyszedł zwycięsko ze starcia... bądź tango.
- To był taniec. Po prostu. Pewnych kroków się nie ćwiczy, je się czuje i samo wychodzi kiedy masz odpowiedniego partnera... - weszła mu w słowo, zagłębiając się w temat wyłącznie powierzchownie. Nie chciała dociekać i pobudzać w Josephie apetyty na więcej, aczkolwiek na to ostatnie było już za późno. Potrząsnęła więc głową, strącając jego dłonie ze swojej twarzy oraz poprawiając wplątany we włosy welon. Nie byłą gotowa na deklarację, że to się jeszcze kiedykolwiek więcej powtórzy.
Kiedy zaproponował, aby wyszli na zewnątrz, skinęła głową. Było to zdecydowanie coś, na co w tej chwili miała największą ochotę. Objęła więc rękoma swoje własne ramiona. Pocierając je, czekała, aż Joseph wróci do niej z zostawionymi przy stolikach częściami swojego dzisiejszego stroju. Uśmiechnęła się do męża niemrawo; obejmując Grace, wyprowadził ich z sali gimnastycznej otwartym na tyłach drzwiami.
Było ciepło, mimo późnej godziny. Grace, obejrzała się na ścianę budynku, obok którego przechodzili. Ktoś celowo wykręcił żarówki, aby lampy migały. Przysiadła na niskim murku obok zejścia na boisko i rozgryzła jedną z gałek; sok z wiśni, który wypłynął, był kwaśny. Skrzywiła się, gdy przełykała żelka.
- Uch, kwaśne, ale nie aż tak, jak te, które są dodatkowo obsypane musującym proszkiem... Dlaczego mi się tak przyglądasz, Joseph? - spytała niespodziewanie i tak otwarcie, że dla mężczyzny, nie było szans na ucieczkę przed odpowiedzią. Ręce, które wyciągnęła, otarły się o jego napięty i odsłonięty brzuch.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Zdążył przekonać się i poznać Grace na tyle, żeby wiedzieć, że nie mogła czuć się komfortowo, kiedy tak wiele par oczu wpatrywało się w nią tak, jak teraz, kiedy stłoczeni z jednej strony parkietu ludzie, przyglądali się jej z nieskrywanym zachwytem. Musnął wargami jej policzek, kiedy odeszli i schowali się w głębi sali. Sam czuł się dziwnie, słyszące te wszystkie brawa i kilka gwizdów — jeden na pewno musiał być świstem Soriente, bo może zdarzało mu się obrastać w piórka, ale właściwie jedynie po pochlebnych słowach Grace.
Obrócił się z nią, a po chwili postawił i ujmując dłonie żony w swoje, odsłonił jej twarz, którą starła się zakryć chustą. Pochylił się i dotknął do jej czoła wargami. Chwilę zajęło mu zabranie i zarzucenie na plecy tarczy i dzidy, z którą podszedłszy do żony, objął ją tak, żeby nie zaczepiała się o jego broń.
Na dworze, mimo że było o wiele później jak przypuszczali, nie było chłodno. W pierwszej chwili, kiedy wyszli podmuch wydawał się zimny, ale zaraz przyzwyczaili się, ochłonąwszy po tangu, które nie mogło nie rozgrzać ich wszystkich zmysłów. Obeszli szkołę, przyglądając się budynkowi i zaglądając w okna, a kiedy pociągnęła go w stronę murku, podał jej jedną z gałek ocznych, wypełnionych żelem czy może galaretką wiśniową. Uśmiechnął się, widząc jej minę i dosiadł się do żony na murku, odkładając hełm i pochłaniając ciastko.
– Wiesz, że zjadłbym takiego kwacha... Musimy kupić paczkę na kolejnych zakupach – stwierdził przekonany o słuszności tej decyzji i po chwili popatrzył na Grace; nie odrywał od niej wzroku, uśmiechając się lekko, niemal niewidocznie. Odgarnął z jej czoła krótkie kosmyki, których nie przyłapał splatając jej włosy z syntetycznymi w drobne warkocze, żeby były jak najdłuższymi. Nie spodziewał się pytania, które zadała i chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią — wiedział, co, ale zastanawiał się jak to powiedzieć. Wpatrzył się w jej wielkie, granatowo-grafitowe tęczówki, które w rozpraszanych jedynie światłami ulicznych latarni i tymi z migającymi lampkami w budynku szkoły, wydawały się czarne i powiedział:
– Bo..., wyglądasz pięknie? Z każdym dniem..., piękniej i że może... Nie śmiej się tylko... – Poprosił, przejeżdżając dłonią, po policzkach i brodzie na szyję, na której skórę okrywającą wystające żyły, naciągnął lekko. – Czasami mam wrażenie, że znam cię od dawna i może kiedyś..., gdzieś..., byliśmy już razem? Może... – Zagryzając dolną wargę, przymknął oczy i po chwili otworzywszy, wpatrzył się w nią i wyszeptał jedynie: „kocham cię”, wyciągając w jej stronę i muskając wargami jej słodko-kwaśnawe usta.
Zdążył przekonać się i poznać Grace na tyle, żeby wiedzieć, że nie mogła czuć się komfortowo, kiedy tak wiele par oczu wpatrywało się w nią tak, jak teraz, kiedy stłoczeni z jednej strony parkietu ludzie, przyglądali się jej z nieskrywanym zachwytem. Musnął wargami jej policzek, kiedy odeszli i schowali się w głębi sali. Sam czuł się dziwnie, słyszące te wszystkie brawa i kilka gwizdów — jeden na pewno musiał być świstem Soriente, bo może zdarzało mu się obrastać w piórka, ale właściwie jedynie po pochlebnych słowach Grace.
Obrócił się z nią, a po chwili postawił i ujmując dłonie żony w swoje, odsłonił jej twarz, którą starła się zakryć chustą. Pochylił się i dotknął do jej czoła wargami. Chwilę zajęło mu zabranie i zarzucenie na plecy tarczy i dzidy, z którą podszedłszy do żony, objął ją tak, żeby nie zaczepiała się o jego broń.
Na dworze, mimo że było o wiele później jak przypuszczali, nie było chłodno. W pierwszej chwili, kiedy wyszli podmuch wydawał się zimny, ale zaraz przyzwyczaili się, ochłonąwszy po tangu, które nie mogło nie rozgrzać ich wszystkich zmysłów. Obeszli szkołę, przyglądając się budynkowi i zaglądając w okna, a kiedy pociągnęła go w stronę murku, podał jej jedną z gałek ocznych, wypełnionych żelem czy może galaretką wiśniową. Uśmiechnął się, widząc jej minę i dosiadł się do żony na murku, odkładając hełm i pochłaniając ciastko.
– Wiesz, że zjadłbym takiego kwacha... Musimy kupić paczkę na kolejnych zakupach – stwierdził przekonany o słuszności tej decyzji i po chwili popatrzył na Grace; nie odrywał od niej wzroku, uśmiechając się lekko, niemal niewidocznie. Odgarnął z jej czoła krótkie kosmyki, których nie przyłapał splatając jej włosy z syntetycznymi w drobne warkocze, żeby były jak najdłuższymi. Nie spodziewał się pytania, które zadała i chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią — wiedział, co, ale zastanawiał się jak to powiedzieć. Wpatrzył się w jej wielkie, granatowo-grafitowe tęczówki, które w rozpraszanych jedynie światłami ulicznych latarni i tymi z migającymi lampkami w budynku szkoły, wydawały się czarne i powiedział:
– Bo..., wyglądasz pięknie? Z każdym dniem..., piękniej i że może... Nie śmiej się tylko... – Poprosił, przejeżdżając dłonią, po policzkach i brodzie na szyję, na której skórę okrywającą wystające żyły, naciągnął lekko. – Czasami mam wrażenie, że znam cię od dawna i może kiedyś..., gdzieś..., byliśmy już razem? Może... – Zagryzając dolną wargę, przymknął oczy i po chwili otworzywszy, wpatrzył się w nią i wyszeptał jedynie: „kocham cię”, wyciągając w jej stronę i muskając wargami jej słodko-kwaśnawe usta.
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
Pokręciła głową, wprawiając w ruch przypominające wężowe języki, drobne warkocze. Przysunęła się, tak więc Joseph, mógł bez najmniejszego problemu objąć ją, co właściwie zrobił automatycznie, gdy poczuł, jak ociera się ręką okrytą cienkim materiałem o jego nagie ramię. Mimo iż nie posmakowały jej tak, jak mężczyźnie, sięgnęła po drugą, którą tak samo rozgryzła w ustach i spiła kwaśny sok, a właściwie to próbowała, bowiem niespodziewanie, Warren wpił się w jej usta, dosięgając językiem tam, gdzie wiśniowy aromat najmocniej trafił w kubki smakowe. Zamrugała oczyma, nieco zaskoczona, ale pocałunek oddała.
- Jesteś głodny, co? - zażartowała, śmiejąc się w jego usta. Otarła się nosem o nos męża, a po krótkich noski, noski eskimoski, odsunęła się tylko po to, aby sięgnąć do kieszeni. Wyciągnęła garść toffi, którą przesypała w koszyczek, jaki splótł ze swoich palców.
- Miałam nosa, aby kilka zostawić dla siebie i Ciebie na czarną godzinę. Możesz zjeść wszystkie - dodała wspaniałomyślnie, na przekór uwadze, że od takiej ilości cukru, mogłyby go rozboleć zęby. Zaśmiał się, dotykając do jej twarzy, w którą zapatrzył się jak w obrazek. Dosłownie. Intensywność spojrzenia Josepha, była dla Grace onieśnielająca, dlatego też zaczesawszy kosmyk - a właściwie warkocz - za ucho, chrząknęła.
- Och! Już z góry zakładasz, że od razu parsknę śmiechem... - przewróciła oczyma. Droczyła się z nim, mimo iż Joseph mówił na poważnie, Grace nie mogła się powstrzymać. Być może, był to jej mechanizm obronny na słowa, które spodziewała się usłyszeć w chwili takiej, jak ta... Ostatecznie, żadne z tych najgorszych nie padły i tylko wsunęła swoje palce pomiędzy jego, wypuszczając z uścisku zmięte sreberko.
- Gdzieś? Kiedyś? Masz na myśli w innym wcieleniu? Wierzysz w reinkarnacje i inne teorie o odradzającej się duszy? - zaintrygował ją. Bo ci do podejrzeć, że mogliby wcześniej wpaść na siebie... Nie. To nie było możliwe. Zapamiętałaby go, jeśli nie twarz, to na pewno tembr głosu. Co najwyżej, Warren mógł przed rokiem minąć się z nią w lokalnym warzywniaku, ale na pewno nie zamienili ze sobą słowa.
Ponieważ Grace nie była z tych, którzy łatwo i chętnie ulegali gdybaniu, ucięła tę dywagację z zarodku. Zeskoczyła z murku, zwracając się do męża.
- Na tango nie licz, ale może na jeszcze jeden taniec dam się namówić... Wracamy? - wskazała za szkołę. Razem, przeszli przez otwarte skrzydła do sali gimnastycznej, aby móc bawić się do prawie białego rana.
koniec
Pokręciła głową, wprawiając w ruch przypominające wężowe języki, drobne warkocze. Przysunęła się, tak więc Joseph, mógł bez najmniejszego problemu objąć ją, co właściwie zrobił automatycznie, gdy poczuł, jak ociera się ręką okrytą cienkim materiałem o jego nagie ramię. Mimo iż nie posmakowały jej tak, jak mężczyźnie, sięgnęła po drugą, którą tak samo rozgryzła w ustach i spiła kwaśny sok, a właściwie to próbowała, bowiem niespodziewanie, Warren wpił się w jej usta, dosięgając językiem tam, gdzie wiśniowy aromat najmocniej trafił w kubki smakowe. Zamrugała oczyma, nieco zaskoczona, ale pocałunek oddała.
- Jesteś głodny, co? - zażartowała, śmiejąc się w jego usta. Otarła się nosem o nos męża, a po krótkich noski, noski eskimoski, odsunęła się tylko po to, aby sięgnąć do kieszeni. Wyciągnęła garść toffi, którą przesypała w koszyczek, jaki splótł ze swoich palców.
- Miałam nosa, aby kilka zostawić dla siebie i Ciebie na czarną godzinę. Możesz zjeść wszystkie - dodała wspaniałomyślnie, na przekór uwadze, że od takiej ilości cukru, mogłyby go rozboleć zęby. Zaśmiał się, dotykając do jej twarzy, w którą zapatrzył się jak w obrazek. Dosłownie. Intensywność spojrzenia Josepha, była dla Grace onieśnielająca, dlatego też zaczesawszy kosmyk - a właściwie warkocz - za ucho, chrząknęła.
- Och! Już z góry zakładasz, że od razu parsknę śmiechem... - przewróciła oczyma. Droczyła się z nim, mimo iż Joseph mówił na poważnie, Grace nie mogła się powstrzymać. Być może, był to jej mechanizm obronny na słowa, które spodziewała się usłyszeć w chwili takiej, jak ta... Ostatecznie, żadne z tych najgorszych nie padły i tylko wsunęła swoje palce pomiędzy jego, wypuszczając z uścisku zmięte sreberko.
- Gdzieś? Kiedyś? Masz na myśli w innym wcieleniu? Wierzysz w reinkarnacje i inne teorie o odradzającej się duszy? - zaintrygował ją. Bo ci do podejrzeć, że mogliby wcześniej wpaść na siebie... Nie. To nie było możliwe. Zapamiętałaby go, jeśli nie twarz, to na pewno tembr głosu. Co najwyżej, Warren mógł przed rokiem minąć się z nią w lokalnym warzywniaku, ale na pewno nie zamienili ze sobą słowa.
Ponieważ Grace nie była z tych, którzy łatwo i chętnie ulegali gdybaniu, ucięła tę dywagację z zarodku. Zeskoczyła z murku, zwracając się do męża.
- Na tango nie licz, ale może na jeszcze jeden taniec dam się namówić... Wracamy? - wskazała za szkołę. Razem, przeszli przez otwarte skrzydła do sali gimnastycznej, aby móc bawić się do prawie białego rana.
koniec
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892