Joseph Warren
Pokręciła głową, ale nie mogła się nie uśmiechnąć na taką propozycję, dlatego też, gdy spojrzał na nią w momencie schodzenia po krętych schodach z wieży, zauważył charakterystyczne dołeczki w policzkach Grace oraz łagodny uśmiech osadzony na ustach.
Domyślała się, że samuraje fascynują Josepha, ponieważ mężczyzna dużo dociekał na ich temat i wszędzie tam, gdzie przewijał się ich motyw, wykazywał wyjątkową czujność. Podczas spaceru dzielnicą Gion za dnia, przechodząc obok księgarni, zatrzymali się na moment i tyle Warrenowi wystarczyło, aby ze sterty książek z drugiej ręki, bowiem jak się okazało sprzedawca prowadził nie tylko księgarnie, ale również antykwariat, wyszukać dwa tytuły traktujące o bushi z dwóch różnych punktów widzenia - historycznego oraz powieści obyczajowej. Mogła się domyślać, że dzisiaj, na dobranoc, jak każdej nocy odkąd przylecieli do Kyoto, opowie jej bajkę tym razem o dzielnym samuraju, który po wielu latach wojennej tułaczki, w końcu wraca do domu, gdzie czeka na niego...
Zapatrzyła się na surową klingę - według wierzeń, duszę samuraja - drgnęła więc, gdy Joseph podszedł i położył jej dłoń na ramieniu. Podnosząc spojrzenie na męża, od razu dostrzegła tę najszczerszą radość, która wręcz biła z jego oczu. Na uśmiech, odpowiedziała uśmiechem. Słowa były tu rzeczywiści zbędne. Wszystko to, co chciał, aby wiedziała, widziała w jego spojrzeniu, które nie chciało się oderwać od jej jaśniejących w słońcu tęczówek.
Trzymał jej rękę, gdy oczekiwali na dziedzińcu na wykład, a także w trakcie prezentacji prowadzonej przez parę historyków z lokalnego instytutu. Słuchała ich z zainteresowaniem, aczkolwiek kłamałaby twierdząc, że skupiała się na slajdach obrazujących ich słowa. Przez większość prelekcji, przyglądała się mężowi. Jego mimice, postawie ciała, ponieważ od tego dużego chłopca, który niecierpliwie przebierał nogami, musząc wysiedzieć swoje przed tym, co naprawdę go interesowało, naprawdę ciężko było Grace oderwać spojrzenie.
Nie zatrzymywała go, gdy wyrwał się na ochotnika do ćwiczeń oraz przejścia ścieżki samuraja. Usiadła wraz z kilkoma innymi osobami na tyłach okręgu wytyczonego do zadań. Śledziła, jak Josephem radził sobie z kataną oraz poruszał się w zbroi, która miała chronić go przez przesadną euforią innego, początkującego samuraja. Uwieczniła jego taniec w kilku ujęciach - bez lampy! - nie przyznając się do tego mężowi. Kiedy po powrocie do domu, siądą obejrzeć fotografię oraz powspominać Kyoto, będzie miał miłą niespodziankę...
- ... Totalnie odjazdowe? - dokończyła za Josepha, pochylając się i kładąc swojego dłonie na jego, które zaciskały się na jej kolanach. Były... Drobne i takie malutkie, że bez trudu, zgniótłby je w swoich pięściach.
- Opowiesz mi wszystko, o tym, jak się czułeś i co myślałeś, ale w drodze do zamkowej herbaciarni. Mam ochotę na ciepłą herbatę i ciastko z mango, które widziałam w witrynie, kiedy przechodziliśmy obok pawilonu. Później zwiedzimy podziemia i na sam koniec, uzbieramy bukiet w liści, bo inaczej wszędzie go będziemy musieli ze sobą nosić... Mój Panie? - chichocząc, ujęła rękę swojego samuraja, który porwał ją z ławeczki i zanim pozwolił podreptać przodem w stronę otwartej bramy, skradł soczystego całusa.
a
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Przez zbroję czuł każdy wyprowadzany zgodnie z poleceniami instruktora cios przeciwnika, który po kilku razach miał wycofać się i pozwolić Josephowi przejść do kontry. Sama katana była..., lekka..., ale wszystko, co mieli na sobie, miał wrażenie, że ważyło tony — miał kondycję, a mimo to zmachał się i kiedy ściągali kolejne części..., szczególnie nagolenniki, z trudem mógł nabrać powietrza. Spojrzał na swojego przeciwnika, który pokazał jedynie, że nie może oddychać i wyswobodziwszy się na tyle, żeby móc usiąść, oparł się o murek, na którym usiadł.
Zgodnie z tradycją, skłonił się przed instruktorem i tak naprawdę przebiegł przez dziedziniec do siedzącej pod dachem Grace, przy której ukucnął i zaaferowany, starał się przekazać kobiecie kotłujące się w jego głowie myśli. Śmiała się, dotykając do jego policzków, a po chwili kładąc dłonie na o wiele większych i bardziej szorstkich, spracowanych rękach Josepha. Nie przestawał się uśmiechać, a kiedy powiedziała głośno, nazywając wprost to, o czym myślał, pokiwał głową i zaśmiał się sam z siebie.
– Tak..., właśnie tak... Nie spodziewałem się, że będę mógł-łooo... – Widząc jak schodziły z niego emocje, nacisnęła na jego nos i sprowadziła na ziemię, oprzytamniając i przypominając mężczyźnie, że powinni coś zjeść. – Masz rację – odpowiedział i podniósłszy się z kucek, objął ją — nie mógł odmówić sobie tej przyjemności i nie pocałować jej zanim wyszli spoza zasięgu wzroku innych uczestników prelekcji i pokazu.
Przez całą drogę Joseph mówił..., mówił i mówił tak, że nie mogła uwierzyć, że to on — tan sam mężczyzna, za którego wyszła, bo w chwilach wzruszenia albo tak, jak teraz..., szczęścia nie mówił wiele i dopiero w złości „odpalał się” jak żartowała z niego Grace. W chwilach wściekłości, mimo że miał świadomość, że nie powinien, potrafił powiedzieć wiele przykrych słów i jedynie w stosunku do niej..., hamował się, oglądając się, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy o krok za daleko, bo wiedział, że mogłoby nie być odwrotu — znosiła i wiedział, że potrafiła znieść więcej jeszcze, ale nie zamierzał sprawdzać jak wiele.
W herbaciarni przesiedzieli blisko godzinę, ale tradycyjne wnętrze i komplet porcelany, od której wyjątkowo oboje nie potrafili oderwać wzroku, a przede wszystkim smak herbaty i ciast, których trzy rodzaje zamówili, dzieląc się nimi między sobą..., to wszystko sprawiało, że nie chciało się wychodzić z tego miejsca, tym bardziej, jeśli w perspektywie mieli zwiedzanie zimnych, ciemnych lochów, w których mogliby się zgubić. Właśnie dlatego w podziemiach zdecydowali się na zwiedzanie z grupą, która wydawała się teraz Josephowi liczniejsza.
– Nie masz wrażenia, że niektórych z tych ludzi nie było na wykładzie? – Szpetem dopytywał żonę, dyskretnie wskazując skinieniem głowy czy samym spojrzeniem na innych turystów. Tak, jak zakładał obeszli salę tortur, w której przewodnik rozwodził się nad wyjątkowo prostymi metodami, wyciągania zeznań z uwięzionych — nie mógł się powstrzymać, żeby nie rzucić cicho: „przydałoby się nam na komisariacie”, co Grace skwitowała przewracając oczami.
Musiała przysłonić je, kiedy wyszli znów na dziedziniec i chwilę trwało zanim przyzwyczaili się do rażącego słońca. Przeszli się po obudowanym z czterech stron skwerze, żeby ostatecznie zatrzymać się przed dorodnym klonem, którego liście Grace zbierała i składała starannie, dbając o kolejność — na spodzie duże, a na wierzchu mniejsze liście. W świetle zachodzącego słońca i na tle pomarańczowo-granatowego od wiszących nisko chmur nieba, wyglądała olśniewająco; nie mógł oderwać od niej spojrzenia, a kiedy uśmiechnęła się, odwracając na chwilę w jego stronę i posyłając mu uśmiech..., poczuł się tak, jak uginałyby się pod nim kolana.
Na stację kolejową w Himeji wrócili taksówką, po której szybach spływały strugi lejącego coraz mocniej deszczu; zaczęło padać, kiedy wychodzili z terenów otaczających zamek. Starał się zasłaniać Grace przed deszczem, ale zacinał z wszystkich stron i kiedy wsiedli do pociągu, uświadomił sobie, że miała kompletnie mokre włosy. Odciskając je w chusteczki, starał się nie nakręcać się myślą, że „na pewno się przeziębiła”, ale kiedy wspomniał kolejny raz, że powinni poprosić o ciepła herbatę..., nie wytrzymała i zamknęła mu usta pocałunkiem, który pozwoliła sobie przeciągać, bo byli jedynymi pasażerami w przedziale...
Przez zbroję czuł każdy wyprowadzany zgodnie z poleceniami instruktora cios przeciwnika, który po kilku razach miał wycofać się i pozwolić Josephowi przejść do kontry. Sama katana była..., lekka..., ale wszystko, co mieli na sobie, miał wrażenie, że ważyło tony — miał kondycję, a mimo to zmachał się i kiedy ściągali kolejne części..., szczególnie nagolenniki, z trudem mógł nabrać powietrza. Spojrzał na swojego przeciwnika, który pokazał jedynie, że nie może oddychać i wyswobodziwszy się na tyle, żeby móc usiąść, oparł się o murek, na którym usiadł.
Zgodnie z tradycją, skłonił się przed instruktorem i tak naprawdę przebiegł przez dziedziniec do siedzącej pod dachem Grace, przy której ukucnął i zaaferowany, starał się przekazać kobiecie kotłujące się w jego głowie myśli. Śmiała się, dotykając do jego policzków, a po chwili kładąc dłonie na o wiele większych i bardziej szorstkich, spracowanych rękach Josepha. Nie przestawał się uśmiechać, a kiedy powiedziała głośno, nazywając wprost to, o czym myślał, pokiwał głową i zaśmiał się sam z siebie.
– Tak..., właśnie tak... Nie spodziewałem się, że będę mógł-łooo... – Widząc jak schodziły z niego emocje, nacisnęła na jego nos i sprowadziła na ziemię, oprzytamniając i przypominając mężczyźnie, że powinni coś zjeść. – Masz rację – odpowiedział i podniósłszy się z kucek, objął ją — nie mógł odmówić sobie tej przyjemności i nie pocałować jej zanim wyszli spoza zasięgu wzroku innych uczestników prelekcji i pokazu.
Przez całą drogę Joseph mówił..., mówił i mówił tak, że nie mogła uwierzyć, że to on — tan sam mężczyzna, za którego wyszła, bo w chwilach wzruszenia albo tak, jak teraz..., szczęścia nie mówił wiele i dopiero w złości „odpalał się” jak żartowała z niego Grace. W chwilach wściekłości, mimo że miał świadomość, że nie powinien, potrafił powiedzieć wiele przykrych słów i jedynie w stosunku do niej..., hamował się, oglądając się, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy o krok za daleko, bo wiedział, że mogłoby nie być odwrotu — znosiła i wiedział, że potrafiła znieść więcej jeszcze, ale nie zamierzał sprawdzać jak wiele.
W herbaciarni przesiedzieli blisko godzinę, ale tradycyjne wnętrze i komplet porcelany, od której wyjątkowo oboje nie potrafili oderwać wzroku, a przede wszystkim smak herbaty i ciast, których trzy rodzaje zamówili, dzieląc się nimi między sobą..., to wszystko sprawiało, że nie chciało się wychodzić z tego miejsca, tym bardziej, jeśli w perspektywie mieli zwiedzanie zimnych, ciemnych lochów, w których mogliby się zgubić. Właśnie dlatego w podziemiach zdecydowali się na zwiedzanie z grupą, która wydawała się teraz Josephowi liczniejsza.
– Nie masz wrażenia, że niektórych z tych ludzi nie było na wykładzie? – Szpetem dopytywał żonę, dyskretnie wskazując skinieniem głowy czy samym spojrzeniem na innych turystów. Tak, jak zakładał obeszli salę tortur, w której przewodnik rozwodził się nad wyjątkowo prostymi metodami, wyciągania zeznań z uwięzionych — nie mógł się powstrzymać, żeby nie rzucić cicho: „przydałoby się nam na komisariacie”, co Grace skwitowała przewracając oczami.
Musiała przysłonić je, kiedy wyszli znów na dziedziniec i chwilę trwało zanim przyzwyczaili się do rażącego słońca. Przeszli się po obudowanym z czterech stron skwerze, żeby ostatecznie zatrzymać się przed dorodnym klonem, którego liście Grace zbierała i składała starannie, dbając o kolejność — na spodzie duże, a na wierzchu mniejsze liście. W świetle zachodzącego słońca i na tle pomarańczowo-granatowego od wiszących nisko chmur nieba, wyglądała olśniewająco; nie mógł oderwać od niej spojrzenia, a kiedy uśmiechnęła się, odwracając na chwilę w jego stronę i posyłając mu uśmiech..., poczuł się tak, jak uginałyby się pod nim kolana.
Na stację kolejową w Himeji wrócili taksówką, po której szybach spływały strugi lejącego coraz mocniej deszczu; zaczęło padać, kiedy wychodzili z terenów otaczających zamek. Starał się zasłaniać Grace przed deszczem, ale zacinał z wszystkich stron i kiedy wsiedli do pociągu, uświadomił sobie, że miała kompletnie mokre włosy. Odciskając je w chusteczki, starał się nie nakręcać się myślą, że „na pewno się przeziębiła”, ale kiedy wspomniał kolejny raz, że powinni poprosić o ciepła herbatę..., nie wytrzymała i zamknęła mu usta pocałunkiem, który pozwoliła sobie przeciągać, bo byli jedynymi pasażerami w przedziale...
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
Nie chciała wyjeżdżać. Myśl, że nad ranem muszą stawić się na lotnisku w Tokyo, zdecydowanie psuła Grace humor, dlatego też, aby osłodzić sobie początek ostatniego dnia w Kyoto, zjedli śniadanie na słodko w hotelowej herbaciarni; bułeczki, kruche ciasteczka, kandyzowane owoce... Nie żałowała sobie niczego, racząc się herbatą, którą obsługa nauczyła ich samodzielnie parzyć w rzemieślniczej roboty imbryku, który dostali do stolika.
Po obfitym śniadaniu, chwilę spacerowali po ogrodzie. Chciała jak najlepiej zapamiętać to miejsce, a wrażenia, które towarzyszyły jej teraz, kiedy szła z twarzą wyciągniętą do słońca, czując pod stopami miękką trawę oraz słysząc - i czując - szmer strumyka, móc odtwarzać w Hope Valley, kiedy dopadnie ich codzienność. Ponieważ wstali dość wcześnie, mieli wystarczająco czasu, aby spakować swoje rzeczy, zostawiając tylko to, co będą potrzebować później w podręcznej walizce. Pociągnęła nosem, zapinając największą z toreb, którą Joseph musiał przytrzymać, aby wszystko się zmieściło.
- Będzie mi brakować Kyoto... - mruknęła, gdy Warren odgarnął sprzed jej oczu pojedynczy, wysunięty z koka kosmyk włosów i okręcił za uchem. Przytuliła się do męża, chwilę stał z Grace w ramionach, kołysząc się na boki, aż oboje nie spojrzeli na zegarek, musieli zdążyć przed obiadem, bo popołudnie w całości wypełnić im miało SPA i zabiegi opisane w przewodniku jako rozkosz dla dwojga; dopieszczeni, pachnący balsamem, wsiądą do samolotu, łudząc się, że odrobinę mniej przeżyją rozstanie z Krajem Kwitnącej Wiśni.
Autobusem, podjechali na targowisko Nishiki. Wysiadłszy, trafili w tłum Japończyków oraz turystów, którzy spieszyli do kulinarnego serca Kyoto; w wyglądającej na pozór dokładne tak, jak inne niskie zabudowy ze szklanym, kolorowym dachem, krył się asortyment, którym nie pogardziłby żaden, szanujący się szef kuchni. Szli pomiędzy uginającymi się od dóbr stoisk, świeże produkty i półprodukty, które zachwalali sprzedawcy, rzucały się jej w oczy. Zatrzymała się na moment w miejscu, gdzie pachniało przyprawami, aż jej nos nie spotkał się z anyżem. Kichając, wycofała się na bezpieczny szlak pomiędzy budkami, stwierdzając, że jednak podziękuje.
Targ ciągnął się na długość pięciu przecznic, szybko straciła poczucie czasu oraz rachubę, gdyż im głębiej się w niego zapuszczali, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że można tu kupić wszystko, co związane jest w jakikolwiek sposób z japońską kuchnią – od czajników, przez pałeczki, a skończywszy na sushi, skamieniałym tuńczyku bonito, wszelakich przekąskach i... słynnych w Japonii piklach. Uśmiechnęła się do Josepha, który patrzył bez przekonania na papierowy talerzyk oraz pikle, jakimi zostali poczęstowani, gdy przechodzili obok stoiska z kiszonkami.
- Więc jak to będzie? Odważysz się? - chichotała, rozglądając się za herbatą, którą będą mogli pić w zakupionej w dzielnicy Gion porcelanie przedstawiającej żurawie podrywające się do lotu. Grace, zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia. Musiała ją mieć, dlatego też wrócili się po nią, gdy wracali do hotelu z wycieczki w bambusowy zagajnik.
11 września 2020 roku
Targ Nishiki, Kyoto
Targ Nishiki, Kyoto
Nie chciała wyjeżdżać. Myśl, że nad ranem muszą stawić się na lotnisku w Tokyo, zdecydowanie psuła Grace humor, dlatego też, aby osłodzić sobie początek ostatniego dnia w Kyoto, zjedli śniadanie na słodko w hotelowej herbaciarni; bułeczki, kruche ciasteczka, kandyzowane owoce... Nie żałowała sobie niczego, racząc się herbatą, którą obsługa nauczyła ich samodzielnie parzyć w rzemieślniczej roboty imbryku, który dostali do stolika.
Po obfitym śniadaniu, chwilę spacerowali po ogrodzie. Chciała jak najlepiej zapamiętać to miejsce, a wrażenia, które towarzyszyły jej teraz, kiedy szła z twarzą wyciągniętą do słońca, czując pod stopami miękką trawę oraz słysząc - i czując - szmer strumyka, móc odtwarzać w Hope Valley, kiedy dopadnie ich codzienność. Ponieważ wstali dość wcześnie, mieli wystarczająco czasu, aby spakować swoje rzeczy, zostawiając tylko to, co będą potrzebować później w podręcznej walizce. Pociągnęła nosem, zapinając największą z toreb, którą Joseph musiał przytrzymać, aby wszystko się zmieściło.
- Będzie mi brakować Kyoto... - mruknęła, gdy Warren odgarnął sprzed jej oczu pojedynczy, wysunięty z koka kosmyk włosów i okręcił za uchem. Przytuliła się do męża, chwilę stał z Grace w ramionach, kołysząc się na boki, aż oboje nie spojrzeli na zegarek, musieli zdążyć przed obiadem, bo popołudnie w całości wypełnić im miało SPA i zabiegi opisane w przewodniku jako rozkosz dla dwojga; dopieszczeni, pachnący balsamem, wsiądą do samolotu, łudząc się, że odrobinę mniej przeżyją rozstanie z Krajem Kwitnącej Wiśni.
Autobusem, podjechali na targowisko Nishiki. Wysiadłszy, trafili w tłum Japończyków oraz turystów, którzy spieszyli do kulinarnego serca Kyoto; w wyglądającej na pozór dokładne tak, jak inne niskie zabudowy ze szklanym, kolorowym dachem, krył się asortyment, którym nie pogardziłby żaden, szanujący się szef kuchni. Szli pomiędzy uginającymi się od dóbr stoisk, świeże produkty i półprodukty, które zachwalali sprzedawcy, rzucały się jej w oczy. Zatrzymała się na moment w miejscu, gdzie pachniało przyprawami, aż jej nos nie spotkał się z anyżem. Kichając, wycofała się na bezpieczny szlak pomiędzy budkami, stwierdzając, że jednak podziękuje.
Targ ciągnął się na długość pięciu przecznic, szybko straciła poczucie czasu oraz rachubę, gdyż im głębiej się w niego zapuszczali, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że można tu kupić wszystko, co związane jest w jakikolwiek sposób z japońską kuchnią – od czajników, przez pałeczki, a skończywszy na sushi, skamieniałym tuńczyku bonito, wszelakich przekąskach i... słynnych w Japonii piklach. Uśmiechnęła się do Josepha, który patrzył bez przekonania na papierowy talerzyk oraz pikle, jakimi zostali poczęstowani, gdy przechodzili obok stoiska z kiszonkami.
- Więc jak to będzie? Odważysz się? - chichotała, rozglądając się za herbatą, którą będą mogli pić w zakupionej w dzielnicy Gion porcelanie przedstawiającej żurawie podrywające się do lotu. Grace, zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia. Musiała ją mieć, dlatego też wrócili się po nią, gdy wracali do hotelu z wycieczki w bambusowy zagajnik.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Widział, że nie była zachwycona, a jej nastrój udzielał się Josephowi szczególnie wtedy, kiedy przypominał sobie, że jutro wsiądą w samolot powrotny do Tokyo i dalej do Miami. Z jednej strony..., cieszył się, że wroga do domu, za którym mimo wszystko się stęsknił; nie zdążyli nacieszyć się willą, w której remont zakończyli tak naprawdę na chwilę przed wyjazdem. Z drugiej strony miał wrażenie, że nie będzie nigdzie czuć się lepiej jak tutaj... W Japonii wyciszył się i uspokoił, dlatego obawiał się powrotu; spodziewał się, że szybko wróci do stanu sprzed podróży, w którym rzadko opuszczało go napięcie.
Kiedy w trakcie śniadania, spytała czy woli wersję na słonko, czy na słodko musiał się zastanowić, żeby ostatecznie zdecydować, że może wziąć po troszeczkę z obu. Uśmiechając, przyglądał się Grace jak zgodnie ze wskazówkami pracownika, przygotowała i rozlała do porcelanowych filiżanek bez uszek pierwszą właściwie samodzielnie przygotowaną herbatę, w której rozsmakowali się oboje.
Spacer po ogrodzie dobrze im zrobił, mimo że wśród przybierającej coraz bardziej jesienne barwy roślinności coraz mocniej docierało do nich, że to ostatnie chwile, które spędzają w Kyoto, a pakowanie walizek okazało się bardziej jeszcze przykre. Wpatrywał się w Grace, siłując się zamkiem torby, który przytrzymywał, tak żeby mogła go przytrzymywał zapiąć.
- Mam nadzieję, że nie pęknie - wymamrotał, kiedy dotarło do nowego, co powiedziała. Popatrzył na żonę i odgarnąwszy kosmyk włosów z jej twarzy, przyznał szepcząc cicho i opierając się czołem o jej czoło:
- Kochanie..., nie mów tak, bo jeszcze przekonam cię, żebyśmy sprzedali wszystko, czego nie da się przetransportować i przenieśli się tutaj. - Musnąwszy jej usta, uśmiechnął się nie osuwając warg od jej, w które wypił się, zajmując chociaż na chwilę jej myśli.
Spodziewał się, że na targowisku mogą być tłumy, ale nie pomyślałby nigdy, że aż takie i przez pierwszych kilkanaście minut nie wypuszczał ręki Grace z uścisku, chodząc za nią krok w krok. Przyglądał się towarom powykładanymi przed sklepikami przypominającymi wyglądem niewielkie budki. Najbardziej fascynowały Josepha przyprawy, od których jego żona natrafiwszy na anyż, chciała uciekać najprędzej. Nie podejrzewał nawet, że może będzie starała się namówić go, żeby spróbował tych wszystkich, dziwnych w jego odczuciu kiszonek, bo o ile kapustę przyrządzała jego babka, a matka robiła ogórki w zalewie z octu, o tyle do kiszonego bakłażana czy imbiru nie mógł się przyzwyczaić; tak naprawdę posmakowały mu jedynie śliwki ume,ale nie przyznawał się głośno do tego. Popatrzył na Grace, słysząc co powiedziała i unosząc brew odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Mam to traktować jak..., wyzwanie? - Uśmiechnął się, widząc jej powątpiewanie i mimo że nie był do końca przekonany, sięgnął po odrobinę takuanu, która chrupała mi pod zębami. Wpatrując się w żonę, sięgnął po imbir, który jako zapewnił sprzedawca miał usunąć posmak poprzedniego jedzenia i..., faktycznie tak było. Chwilę droczył się z Grace, żeby w najmniej spodziewanym momencie spytać:
- Myślisz, że mają jakieś inne smaki pałeczek niż truskawkowe i czekoladowe? - Był ciekaw czy nie okaże się lada moment, że sticki, którymi się zajadali były kompletnie nieznane w Jadponii..., więc zaraz dodał:
- Nie..., pewnie nie... - Nie chciał rozczarować ani jej, ani siebie, więc zaraz zajął jej myśli czym innym, wskazując na stoisko bliżej jednego z bocznych wyjść.
- To chyba stoiska z herbatą... - zauważył i pociągnął Grace w tamtą stronę, z której miał wrażenie, że dochodził do nich..., szum deszczu...
Widział, że nie była zachwycona, a jej nastrój udzielał się Josephowi szczególnie wtedy, kiedy przypominał sobie, że jutro wsiądą w samolot powrotny do Tokyo i dalej do Miami. Z jednej strony..., cieszył się, że wroga do domu, za którym mimo wszystko się stęsknił; nie zdążyli nacieszyć się willą, w której remont zakończyli tak naprawdę na chwilę przed wyjazdem. Z drugiej strony miał wrażenie, że nie będzie nigdzie czuć się lepiej jak tutaj... W Japonii wyciszył się i uspokoił, dlatego obawiał się powrotu; spodziewał się, że szybko wróci do stanu sprzed podróży, w którym rzadko opuszczało go napięcie.
Kiedy w trakcie śniadania, spytała czy woli wersję na słonko, czy na słodko musiał się zastanowić, żeby ostatecznie zdecydować, że może wziąć po troszeczkę z obu. Uśmiechając, przyglądał się Grace jak zgodnie ze wskazówkami pracownika, przygotowała i rozlała do porcelanowych filiżanek bez uszek pierwszą właściwie samodzielnie przygotowaną herbatę, w której rozsmakowali się oboje.
Spacer po ogrodzie dobrze im zrobił, mimo że wśród przybierającej coraz bardziej jesienne barwy roślinności coraz mocniej docierało do nich, że to ostatnie chwile, które spędzają w Kyoto, a pakowanie walizek okazało się bardziej jeszcze przykre. Wpatrywał się w Grace, siłując się zamkiem torby, który przytrzymywał, tak żeby mogła go przytrzymywał zapiąć.
- Mam nadzieję, że nie pęknie - wymamrotał, kiedy dotarło do nowego, co powiedziała. Popatrzył na żonę i odgarnąwszy kosmyk włosów z jej twarzy, przyznał szepcząc cicho i opierając się czołem o jej czoło:
- Kochanie..., nie mów tak, bo jeszcze przekonam cię, żebyśmy sprzedali wszystko, czego nie da się przetransportować i przenieśli się tutaj. - Musnąwszy jej usta, uśmiechnął się nie osuwając warg od jej, w które wypił się, zajmując chociaż na chwilę jej myśli.
Spodziewał się, że na targowisku mogą być tłumy, ale nie pomyślałby nigdy, że aż takie i przez pierwszych kilkanaście minut nie wypuszczał ręki Grace z uścisku, chodząc za nią krok w krok. Przyglądał się towarom powykładanymi przed sklepikami przypominającymi wyglądem niewielkie budki. Najbardziej fascynowały Josepha przyprawy, od których jego żona natrafiwszy na anyż, chciała uciekać najprędzej. Nie podejrzewał nawet, że może będzie starała się namówić go, żeby spróbował tych wszystkich, dziwnych w jego odczuciu kiszonek, bo o ile kapustę przyrządzała jego babka, a matka robiła ogórki w zalewie z octu, o tyle do kiszonego bakłażana czy imbiru nie mógł się przyzwyczaić; tak naprawdę posmakowały mu jedynie śliwki ume,ale nie przyznawał się głośno do tego. Popatrzył na Grace, słysząc co powiedziała i unosząc brew odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Mam to traktować jak..., wyzwanie? - Uśmiechnął się, widząc jej powątpiewanie i mimo że nie był do końca przekonany, sięgnął po odrobinę takuanu, która chrupała mi pod zębami. Wpatrując się w żonę, sięgnął po imbir, który jako zapewnił sprzedawca miał usunąć posmak poprzedniego jedzenia i..., faktycznie tak było. Chwilę droczył się z Grace, żeby w najmniej spodziewanym momencie spytać:
- Myślisz, że mają jakieś inne smaki pałeczek niż truskawkowe i czekoladowe? - Był ciekaw czy nie okaże się lada moment, że sticki, którymi się zajadali były kompletnie nieznane w Jadponii..., więc zaraz dodał:
- Nie..., pewnie nie... - Nie chciał rozczarować ani jej, ani siebie, więc zaraz zajął jej myśli czym innym, wskazując na stoisko bliżej jednego z bocznych wyjść.
- To chyba stoiska z herbatą... - zauważył i pociągnął Grace w tamtą stronę, z której miał wrażenie, że dochodził do nich..., szum deszczu...
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
Wrócą tu - do Japonii, ale również Kyoto - i nie zajmie im to kolejnych, trzydziestu czterech lat. Muszą. Tak sobie obiecała już pierwszego dnia, gdy po rozciągniętej w czasie z uwagi na Lily wspinaczce do ostatniej z bram Toi, w końcu dobrnęli do końca kompleksu świątynnego Fushimi Inari doświadczając czego, czego nie sposób wyrazić słowami oraz co nie jest możliwe poczuć na własnej skórze gdziekolwiek indziej.
Przyglądała się wszystkiemu, co ich otaczało, z dziecięca wręcz fascynacją. Może propozycja Josepha, aby nie wracali z Kyoto do domu, tylko znaleźli nowy tutaj, stawała się aż nadto kusząca. Odciągnąwszy męża od porcelany - mieli już komplet do herbaty oraz kilka miseczek, obawiała się, że kolejnej zastawy mogą zwyczajnie nie mieć gdzie pomieścić - czmychnęła znów w stoiska pełne smaków oraz półproduktowych, z których kiedyś naprawdę chciałaby mieć okazję coś ugotować. Przyglądała się wczorajszego wieczora, jak radził sobie sushi master, który przygotowywał dla nich kolacje. Wielce ubolewała, że hotel nie zapewniał gościom możliwości przygotowania jej samodzielnie pod okiem profesjonalisty, dlatego też wymogła na mężu obietnicę, że następnym razem, znajdą czas oraz lokal, gdzie pójdą na przeszkolenie. Mimo iż Joseph nie wydał się zachwycony tą formą dań, skosztował większość, a także bacznie pilnował Grace, aby przez pomyłkę, nie zjadła czegoś, czego nie powinna będąc w ciąży. Na szczęście, lista wykluczonych pozycji nie była obszerna.
Na oczach męża, jak gdyby nigdy nic, porwała wykałaczką kawałek ukiszonego bakłażana i zjadła. Tak. To było wyzwanie. Wręcz rękawica rzucona pod jego nogi.
- I co? Nie było najgorsze, prawda? - za imbir, podziękowała. Trzymając Josepha pod ramię, obejrzała się na to samo miejsce, do którego uciekł jego wzrok. Chatka z piernika faktycznie do złudzenia przypominała całą z czekolady. Oboje, wahali się, czy podejść, czy jednak uznać z góry, że japońskie słodycze mogą im obrzydzić te, które znali z domu.
- Widziałam rurki z matchą, ale raczej nie to miałeś na myśli... To co? Spróbujemy taiyaki? - ręką, sięgała już po ciasteczka w kształcie ryby. Nie do końca przypadło jej do gustu, fasola była w odczuciu Grace za mocno wyczuwalna i przez to, nie czuła, że je ciastko. Jeżeli tylko Joseph miał taką ochotę, oddała mu to, które sama nadgryzła i czym prędzej, otarła dłonie z okruszków.
Zaciągnęła się zapachem zielonych, ususzonych listków, które szeleściły w drobnych paczuszkach. Oczy się jej zaświeciły, gdy pochyliwszy się nad skrzynką, mogła przebierać oraz wybierać w rodzajach herbat. Część, szukała z myślą o sobie oraz Josephie, pozostałe kupowała dla ich przyjaciół, które wraz z lizakami z matchy bądź mała butelką sakę, zamierzali rozdać w Hope Valley. Kompletnie nie zwracała uwagę na fakt, że pojedyncze krople, rozbiły się na przeszklonym dachu.
- Chyba mamy wszystko? - popatrzyła się na męża, który pakował kolejną torebeczkę do plecaka.
- Idziemy do końca, czy wracamy? - podziękowała Japończykowi, z którym przez chwilę targował się Joseph.
- ... A to, dla Ciebie - szepnęła, wsuwając w dłoń mężczyzny malusią paczuszkę, która nie wiedzieć kiedy, pojawiła się w jej rękach.
Wrócą tu - do Japonii, ale również Kyoto - i nie zajmie im to kolejnych, trzydziestu czterech lat. Muszą. Tak sobie obiecała już pierwszego dnia, gdy po rozciągniętej w czasie z uwagi na Lily wspinaczce do ostatniej z bram Toi, w końcu dobrnęli do końca kompleksu świątynnego Fushimi Inari doświadczając czego, czego nie sposób wyrazić słowami oraz co nie jest możliwe poczuć na własnej skórze gdziekolwiek indziej.
Przyglądała się wszystkiemu, co ich otaczało, z dziecięca wręcz fascynacją. Może propozycja Josepha, aby nie wracali z Kyoto do domu, tylko znaleźli nowy tutaj, stawała się aż nadto kusząca. Odciągnąwszy męża od porcelany - mieli już komplet do herbaty oraz kilka miseczek, obawiała się, że kolejnej zastawy mogą zwyczajnie nie mieć gdzie pomieścić - czmychnęła znów w stoiska pełne smaków oraz półproduktowych, z których kiedyś naprawdę chciałaby mieć okazję coś ugotować. Przyglądała się wczorajszego wieczora, jak radził sobie sushi master, który przygotowywał dla nich kolacje. Wielce ubolewała, że hotel nie zapewniał gościom możliwości przygotowania jej samodzielnie pod okiem profesjonalisty, dlatego też wymogła na mężu obietnicę, że następnym razem, znajdą czas oraz lokal, gdzie pójdą na przeszkolenie. Mimo iż Joseph nie wydał się zachwycony tą formą dań, skosztował większość, a także bacznie pilnował Grace, aby przez pomyłkę, nie zjadła czegoś, czego nie powinna będąc w ciąży. Na szczęście, lista wykluczonych pozycji nie była obszerna.
Na oczach męża, jak gdyby nigdy nic, porwała wykałaczką kawałek ukiszonego bakłażana i zjadła. Tak. To było wyzwanie. Wręcz rękawica rzucona pod jego nogi.
- I co? Nie było najgorsze, prawda? - za imbir, podziękowała. Trzymając Josepha pod ramię, obejrzała się na to samo miejsce, do którego uciekł jego wzrok. Chatka z piernika faktycznie do złudzenia przypominała całą z czekolady. Oboje, wahali się, czy podejść, czy jednak uznać z góry, że japońskie słodycze mogą im obrzydzić te, które znali z domu.
- Widziałam rurki z matchą, ale raczej nie to miałeś na myśli... To co? Spróbujemy taiyaki? - ręką, sięgała już po ciasteczka w kształcie ryby. Nie do końca przypadło jej do gustu, fasola była w odczuciu Grace za mocno wyczuwalna i przez to, nie czuła, że je ciastko. Jeżeli tylko Joseph miał taką ochotę, oddała mu to, które sama nadgryzła i czym prędzej, otarła dłonie z okruszków.
Zaciągnęła się zapachem zielonych, ususzonych listków, które szeleściły w drobnych paczuszkach. Oczy się jej zaświeciły, gdy pochyliwszy się nad skrzynką, mogła przebierać oraz wybierać w rodzajach herbat. Część, szukała z myślą o sobie oraz Josephie, pozostałe kupowała dla ich przyjaciół, które wraz z lizakami z matchy bądź mała butelką sakę, zamierzali rozdać w Hope Valley. Kompletnie nie zwracała uwagę na fakt, że pojedyncze krople, rozbiły się na przeszklonym dachu.
- Chyba mamy wszystko? - popatrzyła się na męża, który pakował kolejną torebeczkę do plecaka.
- Idziemy do końca, czy wracamy? - podziękowała Japończykowi, z którym przez chwilę targował się Joseph.
- ... A to, dla Ciebie - szepnęła, wsuwając w dłoń mężczyzny malusią paczuszkę, która nie wiedzieć kiedy, pojawiła się w jej rękach.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Nie przyznawał się, ale sprawdzał w internecie i..., podpytywał w recepcji na ile niebezpiecznie byłoby przylecieć do Japonii z rocznym maleństwem; znalazł kilka blogów prowadzonych przez zapalonych podróżników mających dzieci i większość uważała i przekonywała obszernymi foto- albo wideorelacjami, że Kraj Kwitnącej Wiśni jest najlepszym kierunkiem, w który można było zabrać nawet najmniejszą pociechę — należało wybrać jedynie odpowiednią porą roku. Pracownik recepcji tymczasem dodał do tego, czego Joseph zdążył się dowiedzieć, że najlepiej przylecieć z początkiem jesieni, kiedy nie było jeszcze zimno, ale nie było już skwaru. Że mieli apartamenty przystosowane do przyjmowania rodzin z dziećmi w każdym wieku. Że jedzenie w większości jest całkowicie bezpieczne i jeśli dziecko nie jest chorowite, nie powinni spotkać się z większymi trudnościami, jednocześnie uprzedził, że koszt ubezpieczenia dziecka maleje im jest ono starsze, więc tutaj musieliby się przygotować na większy wydatek. Nie mówił o tym wszystkim Grace, nie chcąc rozpalać w niej, ale też w sobie nadziei, bo..., mimo że był jak najlepszych myśli, nie wiedział z całą pewnością, „co będzie” — nie chciał ryzykować. Nie chciał kusić...
Ostatnim dniem chciał się nacieszyć tak, jak Grace, a przede wszystkim oboje chcieli przywieźć najbliższym drobne upominki i jedynie, dlatego nie protestował przeciwko wyprawie na targ, gdzie musiał zmierzyć się..., z kiszonkami — nie były złe, ale nie mógł powiedzieć, że był ich największym fanem, tym bardziej, że w większości spodziewał się kwaśnych smaków, a tymczasem te nie były do końca oczywiste i w wielu przypadkach tak naprawdę dawało się je wyczuć na sam koniec.
– Nie, nie było – odpowiedział szczerze, ale nie chciał dać namówić się na dokładkę. – Chyba muszę zacząć odkładać pieniądze, żeby zabrać cię do ojczyzny mojej babki i jej rodziców..., i wtedy przekonamy się czy faktycznie lubisz kiszonki... – Droczył się z nią tak długo, jak długo nie odciągnęła jego uwagi, skupiając ją jednocześnie na sklepie ze słodyczami, który wyglądał jak najprawdziwsza piernikowa chatka, do której żeby wejść musieli pochylić się i w pierwszej chwili Joseph był pewny, że zostanie w takiej przykurzonej pozycji, ale jedynie drzwiczki były jak dla krasnali. Słuchał Grace, jednocześnie rozglądając się za Pocky’s, które dojrzał na jednej z półek i ścisnąwszy rękę żonie, powiedział:
– Widziałaś? Mają smak malinowo-jogurtowy, matcha ale też jeżynowy! – Zasłonił usta dłonią, a kiedy podsunęła mu pod nos ciasteczko w kształcie ryby, w pierwszej kolejności obejrzał je uważnie, a potem powąchał i dopiero włożył do ust, ale... Nie zachwycił się jego posmakiem; wydawało się miałkie i bardzo mączyste i z tego, co zauważył Grace także nie była zachwycona taiyaki. Wyszli obładowani kilkoma pudełkami sticków w nowych nieznanych im smakach i paczką rurek z matchą, ale także torebkami z małymi, kolorowymi cukierkami. Wychodząc o mało nie potknął się i nie wpadł na żonę, która czekała, żeby pociągnąć go do stoiska z herbatą — wiedział już, że spędzą przy nim najwięcej czasu, ale nie przeszkadzało to mężczyźnie i tak, jak kiedyś..., pamiętał to bardzo dobrze, jak w chatce na plaży, naśmiewali się, a szczególnie on, z herbaciarzy... A teraz? Teraz został jednym z nich przez pobyt w Japonii i ze względu na ciążę Grace, której nie chciał robić przykrości, pijąc na jej oczach kawę, za którą wiedział jak bardzo tęskniła. Dopakowywał do pękającego w szwach plecaka herbaty, kiwając głową, że „tak..., mają a przynajmniej muszą mieć już wszystko” i kiedy spytała czy idą do końca, popatrzył najpierw na nią, a potem w ciągnący się do bocznego wyjścia tunel ograniczony z obu stron stoiskami i nakryty dachem, na którym coraz wyraźniej słyszał krople.
– Możemy, ale pada, a my nie mamy parasoli i nie wiem czy jak wyjdziemy tamtędy to nie zmokniesz. Wolałbym, żebyś nie przeziębiła się w ostatnim dniu. – Przyznał i wyprostowawszy się, zarzucił plecak na jedno ramię. – Ojej! To..., dla mnie? Co to? – Zareagował trochę..., jak kobieta, ale naprawdę zaskoczyła go tą małą paczuszką, do której zaczął dobierać się od razu.
Nie przyznawał się, ale sprawdzał w internecie i..., podpytywał w recepcji na ile niebezpiecznie byłoby przylecieć do Japonii z rocznym maleństwem; znalazł kilka blogów prowadzonych przez zapalonych podróżników mających dzieci i większość uważała i przekonywała obszernymi foto- albo wideorelacjami, że Kraj Kwitnącej Wiśni jest najlepszym kierunkiem, w który można było zabrać nawet najmniejszą pociechę — należało wybrać jedynie odpowiednią porą roku. Pracownik recepcji tymczasem dodał do tego, czego Joseph zdążył się dowiedzieć, że najlepiej przylecieć z początkiem jesieni, kiedy nie było jeszcze zimno, ale nie było już skwaru. Że mieli apartamenty przystosowane do przyjmowania rodzin z dziećmi w każdym wieku. Że jedzenie w większości jest całkowicie bezpieczne i jeśli dziecko nie jest chorowite, nie powinni spotkać się z większymi trudnościami, jednocześnie uprzedził, że koszt ubezpieczenia dziecka maleje im jest ono starsze, więc tutaj musieliby się przygotować na większy wydatek. Nie mówił o tym wszystkim Grace, nie chcąc rozpalać w niej, ale też w sobie nadziei, bo..., mimo że był jak najlepszych myśli, nie wiedział z całą pewnością, „co będzie” — nie chciał ryzykować. Nie chciał kusić...
Ostatnim dniem chciał się nacieszyć tak, jak Grace, a przede wszystkim oboje chcieli przywieźć najbliższym drobne upominki i jedynie, dlatego nie protestował przeciwko wyprawie na targ, gdzie musiał zmierzyć się..., z kiszonkami — nie były złe, ale nie mógł powiedzieć, że był ich największym fanem, tym bardziej, że w większości spodziewał się kwaśnych smaków, a tymczasem te nie były do końca oczywiste i w wielu przypadkach tak naprawdę dawało się je wyczuć na sam koniec.
– Nie, nie było – odpowiedział szczerze, ale nie chciał dać namówić się na dokładkę. – Chyba muszę zacząć odkładać pieniądze, żeby zabrać cię do ojczyzny mojej babki i jej rodziców..., i wtedy przekonamy się czy faktycznie lubisz kiszonki... – Droczył się z nią tak długo, jak długo nie odciągnęła jego uwagi, skupiając ją jednocześnie na sklepie ze słodyczami, który wyglądał jak najprawdziwsza piernikowa chatka, do której żeby wejść musieli pochylić się i w pierwszej chwili Joseph był pewny, że zostanie w takiej przykurzonej pozycji, ale jedynie drzwiczki były jak dla krasnali. Słuchał Grace, jednocześnie rozglądając się za Pocky’s, które dojrzał na jednej z półek i ścisnąwszy rękę żonie, powiedział:
– Widziałaś? Mają smak malinowo-jogurtowy, matcha ale też jeżynowy! – Zasłonił usta dłonią, a kiedy podsunęła mu pod nos ciasteczko w kształcie ryby, w pierwszej kolejności obejrzał je uważnie, a potem powąchał i dopiero włożył do ust, ale... Nie zachwycił się jego posmakiem; wydawało się miałkie i bardzo mączyste i z tego, co zauważył Grace także nie była zachwycona taiyaki. Wyszli obładowani kilkoma pudełkami sticków w nowych nieznanych im smakach i paczką rurek z matchą, ale także torebkami z małymi, kolorowymi cukierkami. Wychodząc o mało nie potknął się i nie wpadł na żonę, która czekała, żeby pociągnąć go do stoiska z herbatą — wiedział już, że spędzą przy nim najwięcej czasu, ale nie przeszkadzało to mężczyźnie i tak, jak kiedyś..., pamiętał to bardzo dobrze, jak w chatce na plaży, naśmiewali się, a szczególnie on, z herbaciarzy... A teraz? Teraz został jednym z nich przez pobyt w Japonii i ze względu na ciążę Grace, której nie chciał robić przykrości, pijąc na jej oczach kawę, za którą wiedział jak bardzo tęskniła. Dopakowywał do pękającego w szwach plecaka herbaty, kiwając głową, że „tak..., mają a przynajmniej muszą mieć już wszystko” i kiedy spytała czy idą do końca, popatrzył najpierw na nią, a potem w ciągnący się do bocznego wyjścia tunel ograniczony z obu stron stoiskami i nakryty dachem, na którym coraz wyraźniej słyszał krople.
– Możemy, ale pada, a my nie mamy parasoli i nie wiem czy jak wyjdziemy tamtędy to nie zmokniesz. Wolałbym, żebyś nie przeziębiła się w ostatnim dniu. – Przyznał i wyprostowawszy się, zarzucił plecak na jedno ramię. – Ojej! To..., dla mnie? Co to? – Zareagował trochę..., jak kobieta, ale naprawdę zaskoczyła go tą małą paczuszką, do której zaczął dobierać się od razu.
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
Przez chwilę, przyglądała się czekoladowym paluszkom, zastanawiając się, które z tych smaków musi koniecznie spróbować; obojętnie, na pewno nie przeszła obok wiśniowych, jeżynowych i o smaku matchy. Dla Josepha, wrzuciła dodatkowo malinowo-jogurtowy, choć oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że większość i tak pochłonie Grace - to znaczy Lily. W kwestii paluszków, od jakiegoś czasu zasłaniała się Lily, wiedząc, że na ten argument nie ma mocnych i Warren w końcu odpuści.
Wybierając herbatę, przez moment czuła się jak w sklepie z zabawkami. Czuła potrzebę, aby mieć je wszystkie i gdyby nie głośny sprzeciw rozsądku, Grace nie poprzestałaby na tej szerokiej palecie, jaką wygrzebała z dosłownie setki puszeczek, starannie przebrała, podsuwając co chwilę mieszankę do powąchania mężowi i - w końcu! - zdecydowała się zakupić. Wypchali torebeczkami plecak po brzegi, część zostawią dla siebie, a część przesypią do małych, ozdobnych puszeczek i rozdadzą przyjaciołom.
- Nie mogę się doczekać, aż usiądziemy w Hope Valley w ogrodzie i napijemy się herbaty z naszego serwisu, który wybraliśmy... Mam szczerą nadzieję, ze przetrwa podróż bez uszczerbków, nie mniej, sprzedawca pakował wszystko tak starannie i owijał folią bąbelkową, że nie ma prawa, prawda? - dotknęła do dłoni męża, wychodząc za nim na główną alejkę na targowisku.
Ponad ich głowami, deszcz bębnił o szklany dach. Nie zwróciła jednakże na niego najmniejszej uwagi nawet, gdy Joseph dostrzegł ten fakt. Oczy Grace, nie odrywały się od twarzy mężczyzny, która wyraziła konsternacje oraz zaskoczenie w momencie, w którym wskazała na drobną paczuszkę, jaka nie wiedzieć kiedy, pojawiła się w jego ręce. Miała ją przy sobie odkąd wyszli z hotelu i tylko wyczekiwała dogodnego momentu, aby sprawić mężowi małą przyjemność.
- Mhm. Dla Ciebie. Otwórz - zachęciła Josepha, wspinając się na palce, gdyż żadna jego reakcja, nie mogła umknąć jej uwadze. W szarym papierze, którego przewiązała czarowną wstążeczką, krył się... witający kot. Nie za duży, biały, ręcznie malowany, miał na szyi dzwoneczek, a przy łapkach tabliczkę z japońskim napisem. Jedna, uniesiona do góry, zginała się i machała w wręcz hipnotyzującym rytmie.
- Ten, jest dla Ciebie go gabinetu na komendzie. Kupiłam jeszcze jednego, większego i jeśli będzie grzeczny, postawimy u nas w domu albo zabierzemy do Quentco... Proszę, kochanie - cmoknęła go w policzek, ale zanim odsunęła się od Josepha, ten przyciągnął ją do siebie i odwróciwszy ku sobie, wpił się w usta. Oddała pocałunek, muskając dłońmi jego ciepłe od wrażeń oraz zadaszonego miejsca policzki.
- Mówisz, że pada? - podniosła osła na przeszklony dach, marszcząc nos.
- Jeżeli jest ciepło i nie wieje lodowaty wiatr... Nie zdążę zmarznąć. Nie zapominajmy też, że z cukru nie jesteśmy, prawda? To jak? Ryzykujemy? - jedną nogą, była już bliżej wyjścia z hali targowej.
Przez chwilę, przyglądała się czekoladowym paluszkom, zastanawiając się, które z tych smaków musi koniecznie spróbować; obojętnie, na pewno nie przeszła obok wiśniowych, jeżynowych i o smaku matchy. Dla Josepha, wrzuciła dodatkowo malinowo-jogurtowy, choć oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że większość i tak pochłonie Grace - to znaczy Lily. W kwestii paluszków, od jakiegoś czasu zasłaniała się Lily, wiedząc, że na ten argument nie ma mocnych i Warren w końcu odpuści.
Wybierając herbatę, przez moment czuła się jak w sklepie z zabawkami. Czuła potrzebę, aby mieć je wszystkie i gdyby nie głośny sprzeciw rozsądku, Grace nie poprzestałaby na tej szerokiej palecie, jaką wygrzebała z dosłownie setki puszeczek, starannie przebrała, podsuwając co chwilę mieszankę do powąchania mężowi i - w końcu! - zdecydowała się zakupić. Wypchali torebeczkami plecak po brzegi, część zostawią dla siebie, a część przesypią do małych, ozdobnych puszeczek i rozdadzą przyjaciołom.
- Nie mogę się doczekać, aż usiądziemy w Hope Valley w ogrodzie i napijemy się herbaty z naszego serwisu, który wybraliśmy... Mam szczerą nadzieję, ze przetrwa podróż bez uszczerbków, nie mniej, sprzedawca pakował wszystko tak starannie i owijał folią bąbelkową, że nie ma prawa, prawda? - dotknęła do dłoni męża, wychodząc za nim na główną alejkę na targowisku.
Ponad ich głowami, deszcz bębnił o szklany dach. Nie zwróciła jednakże na niego najmniejszej uwagi nawet, gdy Joseph dostrzegł ten fakt. Oczy Grace, nie odrywały się od twarzy mężczyzny, która wyraziła konsternacje oraz zaskoczenie w momencie, w którym wskazała na drobną paczuszkę, jaka nie wiedzieć kiedy, pojawiła się w jego ręce. Miała ją przy sobie odkąd wyszli z hotelu i tylko wyczekiwała dogodnego momentu, aby sprawić mężowi małą przyjemność.
- Mhm. Dla Ciebie. Otwórz - zachęciła Josepha, wspinając się na palce, gdyż żadna jego reakcja, nie mogła umknąć jej uwadze. W szarym papierze, którego przewiązała czarowną wstążeczką, krył się... witający kot. Nie za duży, biały, ręcznie malowany, miał na szyi dzwoneczek, a przy łapkach tabliczkę z japońskim napisem. Jedna, uniesiona do góry, zginała się i machała w wręcz hipnotyzującym rytmie.
- Ten, jest dla Ciebie go gabinetu na komendzie. Kupiłam jeszcze jednego, większego i jeśli będzie grzeczny, postawimy u nas w domu albo zabierzemy do Quentco... Proszę, kochanie - cmoknęła go w policzek, ale zanim odsunęła się od Josepha, ten przyciągnął ją do siebie i odwróciwszy ku sobie, wpił się w usta. Oddała pocałunek, muskając dłońmi jego ciepłe od wrażeń oraz zadaszonego miejsca policzki.
- Mówisz, że pada? - podniosła osła na przeszklony dach, marszcząc nos.
- Jeżeli jest ciepło i nie wieje lodowaty wiatr... Nie zdążę zmarznąć. Nie zapominajmy też, że z cukru nie jesteśmy, prawda? To jak? Ryzykujemy? - jedną nogą, była już bliżej wyjścia z hali targowej.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Joseph Warren
Widział jak kobiecie zaświeciły się oczy i wiedział, że jeśli faktycznie zdecyduje się wybrać jakieś smaki, za chwilę usłyszy, że „Lily najpewniej chciałaby spróbować...”; nie pomylił się i właściwie mógł tylko odliczać sekundy do chwili, w której wypowiedziała te słowa. Nie pojmował, dlaczego nie przyznawała się, że sama rozsmakowała się w Pocky’s..., przecież... Podzieliłby się z nią i tak, i tak — chyba...
Przyglądał się żonie od czasu do czasu spoglądając na sprzedawcę, który uśmiechał się grzecznie i chętnie się targował, żeby od razu, kiedy padała ostateczna kwota, zacząć nasypywać do małych paczuszek odmierzoną z aptekarską precyzję w ręku ilość suszu. Joseph nie mógł wyjść z podziwu, kiedy Japończyk właściwie nie mylił się, a jeśli to o miligram może dwa, ale nie doliczał ich nawet do sumy. Uśmiechnął się, dopinając plecak i odpowiedział:
– Ja też. I myślę, że nic mu się nie stanie. Opiszemy bagaż jako „ostrożnie szkło” i chyba zwrócą na to uwagę. Poza tym... – Uśmiechnął się. – Jest obłożony taką ilością skarpetek, że nie ma mowy, żeby cokolwiek mu się stało – zaśmiał się i zaraz przyciągnął Grace do siebie, żeby pocałować jej skroń tak, jak zazwyczaj, kiedy istniało ryzyko, że mogła się dąsać albo kiedy rozczulała go tak bardzo, że brakowało mu słów, a oczy zaczynały szklić się łzami — nie chciał wychodzić przy niej na mazgaja, ale nie ukrywał się z emocjami... Wiedział, że nie musi, dlatego odpakowawszy niewielką paczuszkę, od razu uśmiechając się, cmoknął wargi żony, w które wyszeptał:
– Kotek... Maneki-neko? Dobrze zapamiętałem? – Dopytywał, przesuwając czubkiem palca po uśmiechniętym pyszczku i podniósłszy głowę, wpatrzył się w Grace. – Może..., ten zostanie z nami, kiedy przejdę na emeryturę, a ten większy przeprowadzi się wtedy do Quentico? – Skinęła głową i widział jak wspinając się na palce, wyciągnęła się, żeby dosięgnąć do jego policzka, który cmoknęła, a kiedy chciała odsunąć się, przytrzymał ją i wpił się w jej wargi, przyciągając mocno. Obrócił się z nią i dopiero, kiedy nabrali w tym samym momencie powietrze, odsunął się, żeby zapakować i schować kotka machającego łapką na szczęście do plecaka.
Zapiął boczną kieszonkę i pokiwał potakująco głową.
– I to coraz mocniej – zauważył, wpatrując się tak, jak żona w przeszklony dach. Chciał jej przytaknąć, ale nie wiedział czy w tym wypadku powinien ulegać..., bo, co jeśli się przeziębi? Nie mieli daleko do hotelu i zawsze mogli złapać taksówkę albo wcisnąć się do komunikacji miejskiej. Czuł jak kobieta ciągnęła go w stronę wyjścia; zawahał się i wpatrując się w nią, powiedział:
– Wychodzimy i idziemy szybko do hotelu, tak? – Wychylił się pierwszy z budynku i nie spodziewał się..., był parno, duszno, a deszcz wydawał się ciepły. Spojrzał na nią i pociągnąwszy ją za ręce, przyciągnął do siebie, obracając się dookoła własnej osi tak, jak porywałby żonę..., do tańca. – Chyba faktycznie nie musimy się spieszyć, ale nie stójmy też za długo w tym samym miejscu. – Trącił nosem jej nos i widział, że nie podejrzewała go o to..., a jednak obrócił się z nią kolejny raz narzucając jej tempo jednego z latynoamerykańskich tańców — jeśli tylko chciała..., mogła poprowadzić go w takt muzyki grającej w jej, nie w jego głowie...
Widział jak kobiecie zaświeciły się oczy i wiedział, że jeśli faktycznie zdecyduje się wybrać jakieś smaki, za chwilę usłyszy, że „Lily najpewniej chciałaby spróbować...”; nie pomylił się i właściwie mógł tylko odliczać sekundy do chwili, w której wypowiedziała te słowa. Nie pojmował, dlaczego nie przyznawała się, że sama rozsmakowała się w Pocky’s..., przecież... Podzieliłby się z nią i tak, i tak — chyba...
Przyglądał się żonie od czasu do czasu spoglądając na sprzedawcę, który uśmiechał się grzecznie i chętnie się targował, żeby od razu, kiedy padała ostateczna kwota, zacząć nasypywać do małych paczuszek odmierzoną z aptekarską precyzję w ręku ilość suszu. Joseph nie mógł wyjść z podziwu, kiedy Japończyk właściwie nie mylił się, a jeśli to o miligram może dwa, ale nie doliczał ich nawet do sumy. Uśmiechnął się, dopinając plecak i odpowiedział:
– Ja też. I myślę, że nic mu się nie stanie. Opiszemy bagaż jako „ostrożnie szkło” i chyba zwrócą na to uwagę. Poza tym... – Uśmiechnął się. – Jest obłożony taką ilością skarpetek, że nie ma mowy, żeby cokolwiek mu się stało – zaśmiał się i zaraz przyciągnął Grace do siebie, żeby pocałować jej skroń tak, jak zazwyczaj, kiedy istniało ryzyko, że mogła się dąsać albo kiedy rozczulała go tak bardzo, że brakowało mu słów, a oczy zaczynały szklić się łzami — nie chciał wychodzić przy niej na mazgaja, ale nie ukrywał się z emocjami... Wiedział, że nie musi, dlatego odpakowawszy niewielką paczuszkę, od razu uśmiechając się, cmoknął wargi żony, w które wyszeptał:
– Kotek... Maneki-neko? Dobrze zapamiętałem? – Dopytywał, przesuwając czubkiem palca po uśmiechniętym pyszczku i podniósłszy głowę, wpatrzył się w Grace. – Może..., ten zostanie z nami, kiedy przejdę na emeryturę, a ten większy przeprowadzi się wtedy do Quentico? – Skinęła głową i widział jak wspinając się na palce, wyciągnęła się, żeby dosięgnąć do jego policzka, który cmoknęła, a kiedy chciała odsunąć się, przytrzymał ją i wpił się w jej wargi, przyciągając mocno. Obrócił się z nią i dopiero, kiedy nabrali w tym samym momencie powietrze, odsunął się, żeby zapakować i schować kotka machającego łapką na szczęście do plecaka.
Zapiął boczną kieszonkę i pokiwał potakująco głową.
– I to coraz mocniej – zauważył, wpatrując się tak, jak żona w przeszklony dach. Chciał jej przytaknąć, ale nie wiedział czy w tym wypadku powinien ulegać..., bo, co jeśli się przeziębi? Nie mieli daleko do hotelu i zawsze mogli złapać taksówkę albo wcisnąć się do komunikacji miejskiej. Czuł jak kobieta ciągnęła go w stronę wyjścia; zawahał się i wpatrując się w nią, powiedział:
– Wychodzimy i idziemy szybko do hotelu, tak? – Wychylił się pierwszy z budynku i nie spodziewał się..., był parno, duszno, a deszcz wydawał się ciepły. Spojrzał na nią i pociągnąwszy ją za ręce, przyciągnął do siebie, obracając się dookoła własnej osi tak, jak porywałby żonę..., do tańca. – Chyba faktycznie nie musimy się spieszyć, ale nie stójmy też za długo w tym samym miejscu. – Trącił nosem jej nos i widział, że nie podejrzewała go o to..., a jednak obrócił się z nią kolejny raz narzucając jej tempo jednego z latynoamerykańskich tańców — jeśli tylko chciała..., mogła poprowadzić go w takt muzyki grającej w jej, nie w jego głowie...
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
- Mhm. Dobrze, ale akcent tak trzy na pięć - wyszczerzyła się do mężczyzny, który unosząc brew, zastanawiał się, jak skomentować jej uwagę. Nie dała mu na to zbyt wielkiej szansy, nacisnąwszy na jego nos, dodała. - Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi, namalowanymi ślepiami i pomyślałam, ze nie możemy stąd pojechać, nie zabrawszy jednego ze sobą do domu. Z jednego, zrobiły się dwa, ponieważ stwierdziłam, że mina interesantów, którzy wejdą do Twojego gabinetu na komendzie, może być bezcenna, a nam... Nam będzie przypominać ten prawie tydzień w raju. I to drugim pod rząd - szepnęła ostatnie zdanie gdzieś w okolicy jego ucha, które było tak blisko jej ust, ale nie doświadczyło tej przyjemności, jaką były jej wargi; cmoknęła za to policzek Josepha, który, najwyraźniej miał ochotę na więcej. Był żywym przykładem kogoś, kogo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Niestety, na kocią figurkę nie było już miejsca w plecaki, mogla więc wsadzić ją z powrotem do swojej płóciennej listonoszki z haftem znanych w Japonii kwiatów lub próbować zmieścić zawiniątko do bocznej kieszeni. Plecak, okazał się mieć kawałek ukrytej przed nimi przestrzeni/. Nie na długo. Bujając się na palcach - stopa w górę, stopa w podłożę - niemalże tak, jak robiła to codziennie na lekcjach baletu rozgrzewając je, przyglądała się stoiskom w głębi targowiska, zastanawiając się, czy aby na pewno mają wszystko. W ostatecznym rozrachunku, musiała stwierdzić, że nie zapomnieli o niczym, co chcieli mieć przy sobie w Hope Valley z Kioto i zwróciwszy się do Warrena, skinęła głową.
- Możemy wychodzić. Najwyżej... Zamówimy na aliexpress - zachichotała, zadowolona z żarciku, jaki wymsknął się jej niekoniecznie celowo. Nie mniej, Grace była zdumiona, jak wiele pierdółek można dostać w miejscu wystawiania swoich produktów przez chińskich sprzedawców i musiała przyznać przed samą sobą, że kilka, takie pojedyncze sztuki, nawet ją zainteresowały. Jednym z nich był namiot - tipi w tak różnej kolorystyce, że o mały włos nie ugięłaby się przed gamą kolorów zatytułowaną cukierkowy sopelek.
- Ta jest! - odparła bez przekonania, co musiał wyczuć w jej głosie, bowiem rzucił Grace przeciągłe spojrzenie. Wystarczył jednak jeden krok w deszczu, rozchlapujący kałużę dookoła, aby uzmysłowić sobie, że... jest ciepło. I to cieplej, niż przed chwilą, kiedy szli ulicą, aby przejściem dla pieszych, dostać się na targowisko. Stanąwszy więc na chodniku, wyciągnęła przed siebie rękę i z zafascynowaniem przyglądała się, jak krople rozbijały się o jej dłoń. Poczuła, jak Joseph obraca ją ku sobie, a ponieważ w jego ruchach wyczuła pewien rytm, chrząknęła.
- Nie. Nie zatańczę z Tobą deszczowej piosenki - popatrzył na nią szczerze zbity z tropu, ponieważ nie było o tym wcześniej mowy, a jak już, to w jego duszy grały ogniste, latynoskie rytmy, na co Grace wzruszyła ramionami.
- Na pewno nie bez parasolki - wskazała palcem na kolorowe koła, od których zaroiło się w otoczeniu, bowiem pomimo przyjemności stania na deszczu, większość jednak wolała wrócić suchym do domu. Rzuciwszy Josephowi wyzwanie w jej szybkiej ocenie niemożliwe do zrealizowania, pozwoliła sobie dla większego wodzenia na pokuszenie, podrygiwać nóżką.
- Mhm. Dobrze, ale akcent tak trzy na pięć - wyszczerzyła się do mężczyzny, który unosząc brew, zastanawiał się, jak skomentować jej uwagę. Nie dała mu na to zbyt wielkiej szansy, nacisnąwszy na jego nos, dodała. - Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi, namalowanymi ślepiami i pomyślałam, ze nie możemy stąd pojechać, nie zabrawszy jednego ze sobą do domu. Z jednego, zrobiły się dwa, ponieważ stwierdziłam, że mina interesantów, którzy wejdą do Twojego gabinetu na komendzie, może być bezcenna, a nam... Nam będzie przypominać ten prawie tydzień w raju. I to drugim pod rząd - szepnęła ostatnie zdanie gdzieś w okolicy jego ucha, które było tak blisko jej ust, ale nie doświadczyło tej przyjemności, jaką były jej wargi; cmoknęła za to policzek Josepha, który, najwyraźniej miał ochotę na więcej. Był żywym przykładem kogoś, kogo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Niestety, na kocią figurkę nie było już miejsca w plecaki, mogla więc wsadzić ją z powrotem do swojej płóciennej listonoszki z haftem znanych w Japonii kwiatów lub próbować zmieścić zawiniątko do bocznej kieszeni. Plecak, okazał się mieć kawałek ukrytej przed nimi przestrzeni/. Nie na długo. Bujając się na palcach - stopa w górę, stopa w podłożę - niemalże tak, jak robiła to codziennie na lekcjach baletu rozgrzewając je, przyglądała się stoiskom w głębi targowiska, zastanawiając się, czy aby na pewno mają wszystko. W ostatecznym rozrachunku, musiała stwierdzić, że nie zapomnieli o niczym, co chcieli mieć przy sobie w Hope Valley z Kioto i zwróciwszy się do Warrena, skinęła głową.
- Możemy wychodzić. Najwyżej... Zamówimy na aliexpress - zachichotała, zadowolona z żarciku, jaki wymsknął się jej niekoniecznie celowo. Nie mniej, Grace była zdumiona, jak wiele pierdółek można dostać w miejscu wystawiania swoich produktów przez chińskich sprzedawców i musiała przyznać przed samą sobą, że kilka, takie pojedyncze sztuki, nawet ją zainteresowały. Jednym z nich był namiot - tipi w tak różnej kolorystyce, że o mały włos nie ugięłaby się przed gamą kolorów zatytułowaną cukierkowy sopelek.
- Ta jest! - odparła bez przekonania, co musiał wyczuć w jej głosie, bowiem rzucił Grace przeciągłe spojrzenie. Wystarczył jednak jeden krok w deszczu, rozchlapujący kałużę dookoła, aby uzmysłowić sobie, że... jest ciepło. I to cieplej, niż przed chwilą, kiedy szli ulicą, aby przejściem dla pieszych, dostać się na targowisko. Stanąwszy więc na chodniku, wyciągnęła przed siebie rękę i z zafascynowaniem przyglądała się, jak krople rozbijały się o jej dłoń. Poczuła, jak Joseph obraca ją ku sobie, a ponieważ w jego ruchach wyczuła pewien rytm, chrząknęła.
- Nie. Nie zatańczę z Tobą deszczowej piosenki - popatrzył na nią szczerze zbity z tropu, ponieważ nie było o tym wcześniej mowy, a jak już, to w jego duszy grały ogniste, latynoskie rytmy, na co Grace wzruszyła ramionami.
- Na pewno nie bez parasolki - wskazała palcem na kolorowe koła, od których zaroiło się w otoczeniu, bowiem pomimo przyjemności stania na deszczu, większość jednak wolała wrócić suchym do domu. Rzuciwszy Josephowi wyzwanie w jej szybkiej ocenie niemożliwe do zrealizowania, pozwoliła sobie dla większego wodzenia na pokuszenie, podrygiwać nóżką.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Marszcząc czoło i ściągając usta w dzióbek pod sam nos, już chciał coś odpowiedzieć, ale Grace nie dała mu dojść do słowa; pokręcił jedynie głową tak, jak chciałby strząsnąć jej dłoń i powiedział:
– Myślę, że będzie skutecznie odwracać uwagę interesantów, którzy szczęśliwie zapomną po co przyszli i będą odpuszczać dając mi święty spokój. – Uśmiechnął się i zawinął kotka tak, jak był opakowany wcześniej, żeby ostatecznie spakować go, mimo że Grace zaproponowała, że może wziąć go do płóciennej torby, do bocznej kieszeni w plecaku upchanym tak, że nie było szansy nie tylko wcisnąć do niego, ale też wyciągnąć z środka, bez wykładania wszystkiego, czegokolwiek.
Popatrzył na nią; z wszystkich sklepów internetowych i portali aukcyjnych nie rozumiał fenomenu AliExpress — większość produktów wydawała się Josephowi plastikową tandetą, a znaleźć coś, co nią nie było..., w jego mniemaniu graniczyło z cudem. Potrząsnął głową i po chwili pierwszy wyszedł na zewnątrz; zaśmiał się, widząc jej minę, kiedy stanęła w drzwiach, bo przed chwilą to ona przekonywała jego, że „nie są z cukru”, a teraz miał wrażenie, że wahała się czy wyściubiać nos z budynku. Wyciągnął ją w końcu na deszcz i łapiąc mocniej w pasie, zakołysał się, ale Grace zaraz zaprotestowała. Uniósł brew i po chwili spytał:
– A skąd ja mam wziąć parasol? Musielibyśmy wrócić na targ. Oboje, bo nie ma mowy, że ty będziesz stać tutaj i czekać, moknąć aż przyjdę z jakąś. A jak wrócimy tam i wyjdziemy drugi raz..., to nie będzie to samo... – Wzruszył ramionami, do których coraz bardziej przyklejała się mokra koszulka; miał nadzieję, że przynajmniej plecak jest bardziej wodoodporny — nie chciał, żeby pudełka ze słodyczami zaczęły przemiękać, bo doczyszczenie środka będzie mało przyjemne. Wpatrzył się w żonę; stała nie poruszając się tak, jak czekałaby..., pytanie na co?
– Co robimy? Wracamy na targ, żeby kupić parasol, czy obejdziemy się bez niego? – Dopytywał, przyglądając się kobiecie; nie kwapiła się z odpowiedzią..., więc złapawszy ją za rękę, wciągnął ją z powrotem do hali. – Zostań tutaj i nigdzie nie idź..., chyba że ze mną – dodał i rozglądając się dookoła, starał się namierzyć jakiekolwiek stoisko z parasolami. Musieli cofnąć się spory kawałek w głąb targu, zanim wypatrzył stoisko z parasolami, do którego podszedł i przyglądając się w większości wykonanym z cieńszego i grubszego papieru, spojrzał na Grace tak, jak chciałby powiedzieć: „serio? To ma chronić przed deszczem?””, spytał:
– Myślisz, że którykolwiek z nich się nada? – Nie był przekonany, ale nie uśmiechało się mu obchodzić całego Nishiki w poszukiwaniu czegoś, czego mogli nie znaleźć. – Wybierz, którąś i idziemy... Mamy dzisiaj jeszcze trochę w planach – dodał szeptem, nachylając się w stronę Grace i wskazując jej na jedną z parasolek z grubszego papieru..., wciąż nie wierzył, że nadadzą się na taką pogodę jak ta na zewnątrz...
Marszcząc czoło i ściągając usta w dzióbek pod sam nos, już chciał coś odpowiedzieć, ale Grace nie dała mu dojść do słowa; pokręcił jedynie głową tak, jak chciałby strząsnąć jej dłoń i powiedział:
– Myślę, że będzie skutecznie odwracać uwagę interesantów, którzy szczęśliwie zapomną po co przyszli i będą odpuszczać dając mi święty spokój. – Uśmiechnął się i zawinął kotka tak, jak był opakowany wcześniej, żeby ostatecznie spakować go, mimo że Grace zaproponowała, że może wziąć go do płóciennej torby, do bocznej kieszeni w plecaku upchanym tak, że nie było szansy nie tylko wcisnąć do niego, ale też wyciągnąć z środka, bez wykładania wszystkiego, czegokolwiek.
Popatrzył na nią; z wszystkich sklepów internetowych i portali aukcyjnych nie rozumiał fenomenu AliExpress — większość produktów wydawała się Josephowi plastikową tandetą, a znaleźć coś, co nią nie było..., w jego mniemaniu graniczyło z cudem. Potrząsnął głową i po chwili pierwszy wyszedł na zewnątrz; zaśmiał się, widząc jej minę, kiedy stanęła w drzwiach, bo przed chwilą to ona przekonywała jego, że „nie są z cukru”, a teraz miał wrażenie, że wahała się czy wyściubiać nos z budynku. Wyciągnął ją w końcu na deszcz i łapiąc mocniej w pasie, zakołysał się, ale Grace zaraz zaprotestowała. Uniósł brew i po chwili spytał:
– A skąd ja mam wziąć parasol? Musielibyśmy wrócić na targ. Oboje, bo nie ma mowy, że ty będziesz stać tutaj i czekać, moknąć aż przyjdę z jakąś. A jak wrócimy tam i wyjdziemy drugi raz..., to nie będzie to samo... – Wzruszył ramionami, do których coraz bardziej przyklejała się mokra koszulka; miał nadzieję, że przynajmniej plecak jest bardziej wodoodporny — nie chciał, żeby pudełka ze słodyczami zaczęły przemiękać, bo doczyszczenie środka będzie mało przyjemne. Wpatrzył się w żonę; stała nie poruszając się tak, jak czekałaby..., pytanie na co?
– Co robimy? Wracamy na targ, żeby kupić parasol, czy obejdziemy się bez niego? – Dopytywał, przyglądając się kobiecie; nie kwapiła się z odpowiedzią..., więc złapawszy ją za rękę, wciągnął ją z powrotem do hali. – Zostań tutaj i nigdzie nie idź..., chyba że ze mną – dodał i rozglądając się dookoła, starał się namierzyć jakiekolwiek stoisko z parasolami. Musieli cofnąć się spory kawałek w głąb targu, zanim wypatrzył stoisko z parasolami, do którego podszedł i przyglądając się w większości wykonanym z cieńszego i grubszego papieru, spojrzał na Grace tak, jak chciałby powiedzieć: „serio? To ma chronić przed deszczem?””, spytał:
– Myślisz, że którykolwiek z nich się nada? – Nie był przekonany, ale nie uśmiechało się mu obchodzić całego Nishiki w poszukiwaniu czegoś, czego mogli nie znaleźć. – Wybierz, którąś i idziemy... Mamy dzisiaj jeszcze trochę w planach – dodał szeptem, nachylając się w stronę Grace i wskazując jej na jedną z parasolek z grubszego papieru..., wciąż nie wierzył, że nadadzą się na taką pogodę jak ta na zewnątrz...
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399
a
Joseph Warren
- Skąd? Hm. Pomyślmy. Jesteśmy w... Japonii! I tu każdy, niezależnie od pogody, ma parasol...? - rozłożyła ręce tak, jakby chciała powiedzieć rozejrzyj się. Nie po to, rzucała mężczyźnie wyzwanie, aby teraz samej je wykonać.
Prawdę mówiąc, liczyła na większą inwencję twórczą swojego męża, tak więc kiedy ten poszedł po najmniejszej linii oporu i zaczął się zastanawiać, czy opłacało im się wrócić w pojedynkę, a może lepiej w dwójkę do środka hali targowej, westchnęła. Nici z romantyzmu, na który po cichu liczyła, bowiem sytuacja - padający, ciepły deszcz, wręcz pusta ulica, ludzie, którzy spieszy się gdzieś przed siebie i niespecjalnie rozglądali na boki... - rozbudziła w niej chęć na coś, co kompletnie nie pasowało do Grace, jak i nie zdarzało się jej często uświadczyć. Zamiast wiec pobiec na drugą stronę ulicy za rękę z Josephem i przekonać spacerujące, starsze małżeństwo, aby oddali im jedną parasolkę, bo oni mogą się wziąć pod ramię i iść wtuleni w siebie pod jednym, podczas kiedy on potrzebuje dokładnie takiej parasolki, jaką mają przy sobie, aby porwać swoją kobietę życia do tańca w rytm Deszczowej piosenki, została wciągnięta pod dach hali targowej. Kręcąc nosem, szła za Josephem, który niczym pies myśliwski, parł do przodu na obrany przez siebie cel.
Przeszło jej przez myśl, że być może powinna zapytana odpowiedzieć, że w takim razie obejdą się bez parasola, ale teraz było na to już za późno. Joseph pochylał się i wybrzydzał nad w większości papierowymi parasolkami, podczas kiedy sprzedawca starał się zachować uprzejmie, nie rozumiejąc, co złego jest w modelach, jakie najczęściej sprzedają się w Japonii. Stanęła kilka kroków za mężem, oglądając wachlarze. Przyłapana na tym przez Warrena, cmoknęła.
- Parasol, to parasol. Naprawdę jest mi obojętne, czy będzie on jednokolorowy błękitny, w pandy czy te... okropne grochy. Nie. Jednak w groszki odłóż, odpadają - dodała po chwili namysłu, obejmując wzrokiem ten, który miał pod ręką.
Ponieważ Joseph sprawiał wrażenie kogoś bardziej niezdecydowanego od Grace, gdy ta przebierała i wybierała wśród herbat, sięgnęła po pierwszy, jaki przykuł jej oczy - malinowa parasolka miała drobne haftki z liści, które po rozłożeniu, układały się w chmarę porwaną przez wiatr. Zamachnąwszy nim, jak batutą dyrygującą orkiestrą, skryła się za malinową osłoną.
- Chodźmy, zanim przypomnisz sobie, że jeszcze musisz mieć koniecznie jakąś pierdółkę czy inne pałeczki do sushi... - wskazała końcem parasola kierunek, którym ruszyli, gdy tylko Joseph rozliczył się ze sprzedawcą, mruczącym do niego na koniec kilka niezrozumiałych dla nich słów w swoim ojczystym języku.
- Skąd? Hm. Pomyślmy. Jesteśmy w... Japonii! I tu każdy, niezależnie od pogody, ma parasol...? - rozłożyła ręce tak, jakby chciała powiedzieć rozejrzyj się. Nie po to, rzucała mężczyźnie wyzwanie, aby teraz samej je wykonać.
Prawdę mówiąc, liczyła na większą inwencję twórczą swojego męża, tak więc kiedy ten poszedł po najmniejszej linii oporu i zaczął się zastanawiać, czy opłacało im się wrócić w pojedynkę, a może lepiej w dwójkę do środka hali targowej, westchnęła. Nici z romantyzmu, na który po cichu liczyła, bowiem sytuacja - padający, ciepły deszcz, wręcz pusta ulica, ludzie, którzy spieszy się gdzieś przed siebie i niespecjalnie rozglądali na boki... - rozbudziła w niej chęć na coś, co kompletnie nie pasowało do Grace, jak i nie zdarzało się jej często uświadczyć. Zamiast wiec pobiec na drugą stronę ulicy za rękę z Josephem i przekonać spacerujące, starsze małżeństwo, aby oddali im jedną parasolkę, bo oni mogą się wziąć pod ramię i iść wtuleni w siebie pod jednym, podczas kiedy on potrzebuje dokładnie takiej parasolki, jaką mają przy sobie, aby porwać swoją kobietę życia do tańca w rytm Deszczowej piosenki, została wciągnięta pod dach hali targowej. Kręcąc nosem, szła za Josephem, który niczym pies myśliwski, parł do przodu na obrany przez siebie cel.
Przeszło jej przez myśl, że być może powinna zapytana odpowiedzieć, że w takim razie obejdą się bez parasola, ale teraz było na to już za późno. Joseph pochylał się i wybrzydzał nad w większości papierowymi parasolkami, podczas kiedy sprzedawca starał się zachować uprzejmie, nie rozumiejąc, co złego jest w modelach, jakie najczęściej sprzedają się w Japonii. Stanęła kilka kroków za mężem, oglądając wachlarze. Przyłapana na tym przez Warrena, cmoknęła.
- Parasol, to parasol. Naprawdę jest mi obojętne, czy będzie on jednokolorowy błękitny, w pandy czy te... okropne grochy. Nie. Jednak w groszki odłóż, odpadają - dodała po chwili namysłu, obejmując wzrokiem ten, który miał pod ręką.
Ponieważ Joseph sprawiał wrażenie kogoś bardziej niezdecydowanego od Grace, gdy ta przebierała i wybierała wśród herbat, sięgnęła po pierwszy, jaki przykuł jej oczy - malinowa parasolka miała drobne haftki z liści, które po rozłożeniu, układały się w chmarę porwaną przez wiatr. Zamachnąwszy nim, jak batutą dyrygującą orkiestrą, skryła się za malinową osłoną.
- Chodźmy, zanim przypomnisz sobie, że jeszcze musisz mieć koniecznie jakąś pierdółkę czy inne pałeczki do sushi... - wskazała końcem parasola kierunek, którym ruszyli, gdy tylko Joseph rozliczył się ze sprzedawcą, mruczącym do niego na koniec kilka niezrozumiałych dla nich słów w swoim ojczystym języku.
grace warren
A better love you won't find today
I will show you love
I will show you love
mów mi/kontakt
kotpsot#2892
a
Grace Warren
Kiwając głową, nie odpowiedział w pierwszej chwili; pewnie miała rację, ale Joseph miał wrażenie, że zapomniała o jednym szczególe — byli w Japonii..., i tak naprawdę język angielski znali na tyle dobrze, żeby móc dogadać się i wyjaśnić dokładnie o co chodzi, właściwie jedynie młodsi. Poza tym, mimo że starali się być uprzejmi..., niechętnie wdawali się w dyskusję z obcymi i o ile mogli wskazać drogę, jeśli się ich podpytało, tak nie spodziewał się, że będą chcieli dzielić się swoją własnością z zupełnie obcym człowiekiem. Pomijając fakt, że nie pomyślał nawet przez chwilę, żeby podejść do pary staruszków po drugiej stronie i prosić ich o parasol, który mogli po prostu..., kupić. Poza tym..., jeśli nie zdecydowali się iść pod jednym, może nie chcieli wcale?..., i Joseph wolał unikać takich sytuacji, które zawsze ostatecznie kończyły się niezręcznie; wolał liczyć na samego siebie, dlatego ciągnąc Grace, wrócił do hali i rzeczywiście jak pies tropiący, szukał odpowiedniego stoiska.
Nie chodziło o wzory, tylko o sam fakt, że parasole w większości były wykonane z papieru i nie wiedział jak dokładnie wyjaśnić sprzedawcy, o co mu chodzi. Zajął się więc przeglądaniem dostępnych wzorów, o które dopytywał Grace, która odpowiadała półsłówkami i o ile w pierwszej chwili, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, kiedy odwrócił się i zobaczył, że żona jest zajęta czymś zupełnie innym..., chrząknął i tak długo, jak długo czekał, a kiedy w końcu Grace odwróciła się do niego, pokręcił głową.
– A mówiłaś, że to obojętne i chciałem ci przypomnieć, że masz kostium kąpielowy w grochy. Wcale nie są obrzydliwe..., chyba, że chodzi ci o te konkretne – dodał, przyglądając się malinowej parasolce, którą wyciągnęła nie wiedzieć skąd; z wszystkich, które przejrzał..., najbardziej przypadła mu do gustu — zaraz po błękitnej. Zajrzał za malinowe koło z lakierowanego papieru, za którym schowała się żona i śmiejąc się, przełożył rękę ponad nim, żeby dotknąć do jej nosa, ale kiedy usłyszał, że niby to on ciągał ją po targu..., aż uchylił usta i wypuszczając ze świstem powietrze, odwrócił się do sprzedawcy, któremu podała parasol. Zapłacił za niego, mamrocząc wciąż pod nosem, że jak tak można oczerniać niewinnego człowieka i wyszedłszy zaraz za Grace, zapytał:
– Kochanie..., a to nie było tak, że to tobie przypominało się co chwileczkę, że nie mamy... Wstaw, co pasuje? Ja dzisiaj robię jedynie za tragarza i zaciągnąłem cię do stoiska ze słodyczami i teraz tutaj, ale tylko dlatego, że chciałaś parasol... – Okrążał ją tak, jak byłby planetą obiegającą Słońce tak długo, jak długo nie wyszli znów w deszcz. Zawahał się..., bo może powinien być bardziej jednak stanowczy i nie pozwolić jej moknąć? Co z tego, że miała parasol, skoro odtwarzając kadr w kadr układ z „Deszczowej piosenki” wyciągała się cała w stronę deszczu? Uśmiechnął się — nie lubił tego filmu, ale w jej wykonaniu... Wszystko, co robiła i co mówiła nabierało nowej..., większej wartości w jego oczach...
Kiwając głową, nie odpowiedział w pierwszej chwili; pewnie miała rację, ale Joseph miał wrażenie, że zapomniała o jednym szczególe — byli w Japonii..., i tak naprawdę język angielski znali na tyle dobrze, żeby móc dogadać się i wyjaśnić dokładnie o co chodzi, właściwie jedynie młodsi. Poza tym, mimo że starali się być uprzejmi..., niechętnie wdawali się w dyskusję z obcymi i o ile mogli wskazać drogę, jeśli się ich podpytało, tak nie spodziewał się, że będą chcieli dzielić się swoją własnością z zupełnie obcym człowiekiem. Pomijając fakt, że nie pomyślał nawet przez chwilę, żeby podejść do pary staruszków po drugiej stronie i prosić ich o parasol, który mogli po prostu..., kupić. Poza tym..., jeśli nie zdecydowali się iść pod jednym, może nie chcieli wcale?..., i Joseph wolał unikać takich sytuacji, które zawsze ostatecznie kończyły się niezręcznie; wolał liczyć na samego siebie, dlatego ciągnąc Grace, wrócił do hali i rzeczywiście jak pies tropiący, szukał odpowiedniego stoiska.
Nie chodziło o wzory, tylko o sam fakt, że parasole w większości były wykonane z papieru i nie wiedział jak dokładnie wyjaśnić sprzedawcy, o co mu chodzi. Zajął się więc przeglądaniem dostępnych wzorów, o które dopytywał Grace, która odpowiadała półsłówkami i o ile w pierwszej chwili, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, kiedy odwrócił się i zobaczył, że żona jest zajęta czymś zupełnie innym..., chrząknął i tak długo, jak długo czekał, a kiedy w końcu Grace odwróciła się do niego, pokręcił głową.
– A mówiłaś, że to obojętne i chciałem ci przypomnieć, że masz kostium kąpielowy w grochy. Wcale nie są obrzydliwe..., chyba, że chodzi ci o te konkretne – dodał, przyglądając się malinowej parasolce, którą wyciągnęła nie wiedzieć skąd; z wszystkich, które przejrzał..., najbardziej przypadła mu do gustu — zaraz po błękitnej. Zajrzał za malinowe koło z lakierowanego papieru, za którym schowała się żona i śmiejąc się, przełożył rękę ponad nim, żeby dotknąć do jej nosa, ale kiedy usłyszał, że niby to on ciągał ją po targu..., aż uchylił usta i wypuszczając ze świstem powietrze, odwrócił się do sprzedawcy, któremu podała parasol. Zapłacił za niego, mamrocząc wciąż pod nosem, że jak tak można oczerniać niewinnego człowieka i wyszedłszy zaraz za Grace, zapytał:
– Kochanie..., a to nie było tak, że to tobie przypominało się co chwileczkę, że nie mamy... Wstaw, co pasuje? Ja dzisiaj robię jedynie za tragarza i zaciągnąłem cię do stoiska ze słodyczami i teraz tutaj, ale tylko dlatego, że chciałaś parasol... – Okrążał ją tak, jak byłby planetą obiegającą Słońce tak długo, jak długo nie wyszli znów w deszcz. Zawahał się..., bo może powinien być bardziej jednak stanowczy i nie pozwolić jej moknąć? Co z tego, że miała parasol, skoro odtwarzając kadr w kadr układ z „Deszczowej piosenki” wyciągała się cała w stronę deszczu? Uśmiechnął się — nie lubił tego filmu, ale w jej wykonaniu... Wszystko, co robiła i co mówiła nabierało nowej..., większej wartości w jego oczach...
joseph warren
I'll share my dreams And make you see
How your love I need
How your love I need
mów mi/kontakt
manul#1399