77
Lisbeth Fletcher Podjechał pod cmentarz i zaparkował. Wyłączył silnik i popatrzył w okno po stronie pasażera; co on myślał? Że to będzie..., łatwiejsze? Że będzie spokojniejszy? Że teraz nie zaboli? Westchnął ciężko i odwróciwszy się do tyłu, wziął z siedzenia białe lilie i płaską lampeczkę, przypominającą te napełniane oliwą. Wysiadł i..., nie chciał tam wejść, ale wiedział, że powinien. Przeszedł pod bramą i rozejrzał się, żeby w pierwszej kolejności skręcić w alejkę, w której leżeli pochowani ich dziadkowie; groby nie były zaniedbane — przecież opłacał obsługujących cmentarz, żeby odgarniali liście, kosili trawę i latem sadzili kwiatki przy samym grobie matki jego matki. Popatrzył na nagrobek i zostawiwszy tutaj jeden z trzech kwiatów, stał chwilę wpatrując się w imiona babci i dziadka; świetnie pamiętał jego ostatnie chwile, kiedy ściskając dłonie Warrena kazał..., nie prosił — kazał oddać różaniec Grace siostrze, jeśli nie będzie mieć żony albo córki i pierwszy raz zdał sprawę z tego, że spełnił obietnicę, bo oddał różaniec Grace..., Grace... To samo imię. To samo nazwisko. Ten sam różaniec.
Odszedł i kierując się w stronę grobów, w którym leżała matka, a zaraz obok kobiety jego-może-jego córka; nie patrzył w tamtym kierunku, usiłując i starając się nie myśleć o niczym i..., nie wiedział, dlaczego pomyślał o Lily, — myśl o córce..., tej żyjącej i namacalnej, na której narodzenie czekał tak, jak Grace dodawała mu..., otuchy i wypełniała pierś spokojem, który nie zniknął, kiedy doszedł grobów, mimo że stała i wpatrywała się w nie nieznajoma. Zatrzymał się i przyglądając bardzo młodej kobiecie, chrząknął w pewnym momencie i przepraszając ją, podszedł bliżej.
– Przepraszam... Chciałbym..., położyć... – Głos rwał się Josephowi i kucając położył po lilii na nagrobnych tablicach z wyrytymi literami i datami śmierci i narodzin układającymi się w wyryte w kamieniu „Grace Warren” i „Laurene Warren-Blackbird”; musiała zauważyć, że w drugim, mniejszym grobie leżała trzylatka, a co najbardziej uderzające urodziła się tego samego dnia, co osoba spoczywająca przy niej, ale sześćdziesiąt cztery lata później... Starał się zapalić lampeczkę, którą ściskając w dłoniach wgniatał coraz bardziej miażdżąc i odkształcając niewielką podkładkę, mającą ochronić przed roztapiającym się, rozlewającym woskiem grób.
Zadarł głowę i wpatrując się w kobietę, spytał:
– Przepraszam..., ma pani zapałki? Zapalniczkę? W mojej wykończył się chyba gaz... – Wstając, wziął od niej zapalniczkę i podpalił krótko przycięty knot; syczał i iskrzył chwilę, po której rozbłysł jasnym płomieniem. Odstawiwszy lampeczkę na grób Laurene, odwrócił się i oddał zapalniczkę dziewczynie. – Dziękuję...
Jego szept wydawał się przesiąkać..., bólem, mimo że nie dawało się po nim poznawać, że cierpi. Popatrzył na nią i po chwili podpytywał, szepcząc:
– Dlaczego tutaj jesteś? Nie znałaś ich..., chyba że... Przyjaźniłaś się z nią? – Wskazał na grób Blackbird. Przyglądał się jej i wydawała się być „za młoda”, żeby móc znać się z byłą, dziękować losowi i wszystkim mocom, martwą żoną Josepha.