Zrobiło się spokojnie.
Bywało tak raz na jakiś czas, zwykle w tym krótkim okresie, w którym planowano najbliższą aukcję. Jackson za tymi momentami, mówiąc szczerze, nie przepadał. Lubił być pod prądem; lubił być pod grą - nie był może aż tak hiperaktywny jak Ryker, ale był Harringtonem, więc miał tendencję do bycia w ruchu. Tym razem jednak sytuacja nieco się różniła. Po pierwsze - wolne chwile wypełniała mu Nora. Chociaż jeszcze nie padły żadne konkretne deklaracje, Jackie czuł się w to wszystko zaangażowany. Już dawno była kimś więcej, niż kochanką, ale z dnia na dzień te korzenie zapuszczał coraz głębiej. W domu na wyspie miała już swoją szczoteczkę, trochę zapasowej bielizny i ulubiony kubek, natomiast pod jej kamienicą już niemal przez cały czas wolne stało miejsce na jego samochód, a gdy zamawiał jedzenie - już nie musiał uparcie podawać jej adresu, aby nie trafiło na wyspę. Wszystko było więc zbudowane na niedomówieniach, no i na... fałszu, odkąd panna Westford postanowiła ukryć przed nim swoją chorobę, uciekając się do kłamstwa, którym w gruncie rzeczy wcale nie musiała go karmić. Po pierwsze - Jackson jej ufał, a po drugie - wcale nie był takim gnojkiem, za jakiego go miała. No, ale o tym dopiero miała się dowiedzieć.
I to chyba tego popołudnia. Wyjątkowo - poprzedniego wieczora wcale nie zasnęli obok siebie. W realizacji nadchodzącego przyjęcia aukcyjnego, Harrington zajmował się teraz zapraszaniem gości, a ponieważ nie wszyscy byli do końca normalni, to musiał się zmusić do wielu poświęceń. Weekend upłynął mu więc bardzo dziwacznie, głównie w niedalekim Miami, a zakończyć miał się w Cape Coral. Punktualnie o siódmej rano stawił się na mszy w lokalnym zborze baptystów, żeby zaprosić na wydarzenie zaprzyjaźnionego zawodnika Dolphins, natomiast po krótkiej drzemce zamierzał odezwać się do dzianego chirurga plastycznego, pracującego również na oddziale miejskiego szpitala. Mijała może druga albo trzecia, gdy zmęczony snuł się korytarzem, siorbiąc ze styropianowego kubka rozwodnioną kawę. I wtedy usłyszał coś w stylu "jeszcze tylko godzina, panno Westford". W pierwszej chwili zupełnie mu to umknęło, ale po chwili powtórzył to, mamrocząc pod nosem i uniósł z zainteresowaniem brew do góry. No tak. Mama Nory. Stracił co prawda rachubę, co do skrzydła, w którym się znajdował, ale ponieważ nie wiedział, co jej dolegało, to nie miało większego znaczenia. Normalnie machnąłby na to ręką i ruszył dalej, szukać, ale ciekawość wygrała. Kilka kroków do tyłu, krótkie spojrzenie przez nieco uchylone drzwi i "panna" nabrała sensu. Zakręciło mu się w głowie, zbladł; omal nie zasłabł, wpatrując się w jej kruchą jak nigdy sylwetkę, podpiętą do specjalistycznej aparatury. Opadł na najbliższe krzesło i jeszcze szybciej pił tą kawę, dzierżąc kubek w roztrzęsionych dłoniach, ale był naprawdę przerażony. Była chora? Dlaczego go okłamywała?s