Handrahan Lilian
imiona Lilian Vincent
nazwisko Willis-Handrahan
data urodzenia12.12.1995
miejsce urodzenia Elkins, Arkansas
orientacja seksualna homoseksualny
miejsce pracy fashion industry
stanowisko pracy model
narracja trzecia osoba liczby pojedynczej, czas przeszły/teraźniejszy
wizerunek Erin Mommsen
W uszach wciąż rozbrzmiewa huk trzaśniętych o drewnianą framugę drzwi. Ręce drżą i drży on cały, gdy dzierżąc w dłoni kosztowne pióro, nie potrafi przelać najprostszych słów na papier – bo szum myśli znów przytłacza, bo przeraźliwe ukłucie beznadziei znów pozbawia trzeźwości umysłu, a jemu znów wydaje się, że jest w tym wszystkim całkowicie i nieuchronnie sam. Kilka kropel skapuje ze srebrnej stalówki, czernią atramentu plami niezapisaną jeszcze kartkę i z wolna rozlewa się na wszystkie strony, przyciągając spojrzenie przygnębionego mężczyzny. Ale on nie reaguje. nie pozbywa się niechcianego nieporządku, w ogarniającym go roztrzęsieniu nie robi nic. Tylko wpatruje się w te przedziwne, nieznane mu kształty, i wpatruje się długo, a im dłużej, tym bardziej nieobecny się staje. Ucieka, ucieka gdzieś daleko stąd, z tego pokoju, z miejsca mu obcego – bo znów łatwiej jest mu być tam, nie tutaj, bo znów tylko tam, nie tutaj, chciałby być. Gdzie nie ma miejsca na smutek, ponieważ cichy, kojący szept przy uchu i dotyk chłodnej dłoni na policzku odpędzają wszystkie zmartwienia. Gdzie nie trzeba udawać, że jest się kimś innym, a zwykłe bycie sobą jest satysfakcjonujące. Gdzie nie dosięga nieczułość lodowatego spojrzenia, które surowością osądu sprawia, że Lilian starając się stać więcej, nieustannie czuje się za mało.
Na ustach wciąż ciążą wykrzyczane we wzburzeniu słowa. Nie zmywają ich nawet spływające po twarzy łzy, które raz od czasu niedbale wyciera wierzchem dłoni – bo trzymał je w sobie tak wiele lat, zanim wybuchły falą histerii i spazmatycznego płaczu, bo tak naprawdę wcale ich nie żałuje, choć wolałby nigdy nie musieć ich wypowiadać, bo mimo wszystko dobrze wie, że zostaną z nim na długo, niezapomniane i niewybaczone, a on wbrew woli jeszcze gorzko pożałuje. Przecież to dopiero sam, samiusieńki początek wyjazdu. No właśnie. Sam, samiusieńki początek. Nie koniec, nie środek nawet. Początek. I nagle czas wydłuża się niebagatelnie, staje się największym Liliana wrogiem, kiedy wbrew jego pragnieniom kłania się mu stanowczym nadmiarem – minuty są godzinami, godziny dniami, dnie tygodniami, tygodnie… wiecznością. I nagle, potwornym uderzeniem bezdechu, brutalną konfrontacją z rzeczywistością, wszystko do niego wraca. Ręce drżą, drży on cały. Wykręcają się trzewia, miękną w przestrachu mięśnie, opada ociężała głowa. Trudności Lilianowi nie trzeba, one mnożą się same, w jego głowie, a jemu w tej kakofonii dramatycznych upadków z bezsilności chce się krzyczeć. Zaciska więc kurczowo dłoń na piórze, które od jakiegoś czasu w dłoni dzierży, i nie mogąc krzyczeć głośno – krzyczy cicho, na papierze. Szybkim i chwiejnym pismem składa słowa nie zawsze czytelne, zdania nie zawsze ładne i składne, rozdygotaną dłonią kreśli co drugie i nadpisuje co piąte, naturą rozkojarzoną i chaotyczną przeskakuje od myśli do myśli, pisząc o wszystkim i o niczym, o smutku i nie smutku pragnieniu, o cierpliwości i jej braku, o nerwach i ich niezrozumiałym traceniu, o wzburzeniu i jak go opanować, o emocjach i jak się ich pozbyć. Aż kończy list słowami, co do których jedynych wątpliwości nie ma.
Dłużej tu nie wytrzymam, Aurelio. Tak bardzo chciałbym wrócić do domu, do Ciebie.
Twój, Lilian
Na ustach wciąż ciążą wykrzyczane we wzburzeniu słowa. Nie zmywają ich nawet spływające po twarzy łzy, które raz od czasu niedbale wyciera wierzchem dłoni – bo trzymał je w sobie tak wiele lat, zanim wybuchły falą histerii i spazmatycznego płaczu, bo tak naprawdę wcale ich nie żałuje, choć wolałby nigdy nie musieć ich wypowiadać, bo mimo wszystko dobrze wie, że zostaną z nim na długo, niezapomniane i niewybaczone, a on wbrew woli jeszcze gorzko pożałuje. Przecież to dopiero sam, samiusieńki początek wyjazdu. No właśnie. Sam, samiusieńki początek. Nie koniec, nie środek nawet. Początek. I nagle czas wydłuża się niebagatelnie, staje się największym Liliana wrogiem, kiedy wbrew jego pragnieniom kłania się mu stanowczym nadmiarem – minuty są godzinami, godziny dniami, dnie tygodniami, tygodnie… wiecznością. I nagle, potwornym uderzeniem bezdechu, brutalną konfrontacją z rzeczywistością, wszystko do niego wraca. Ręce drżą, drży on cały. Wykręcają się trzewia, miękną w przestrachu mięśnie, opada ociężała głowa. Trudności Lilianowi nie trzeba, one mnożą się same, w jego głowie, a jemu w tej kakofonii dramatycznych upadków z bezsilności chce się krzyczeć. Zaciska więc kurczowo dłoń na piórze, które od jakiegoś czasu w dłoni dzierży, i nie mogąc krzyczeć głośno – krzyczy cicho, na papierze. Szybkim i chwiejnym pismem składa słowa nie zawsze czytelne, zdania nie zawsze ładne i składne, rozdygotaną dłonią kreśli co drugie i nadpisuje co piąte, naturą rozkojarzoną i chaotyczną przeskakuje od myśli do myśli, pisząc o wszystkim i o niczym, o smutku i nie smutku pragnieniu, o cierpliwości i jej braku, o nerwach i ich niezrozumiałym traceniu, o wzburzeniu i jak go opanować, o emocjach i jak się ich pozbyć. Aż kończy list słowami, co do których jedynych wątpliwości nie ma.
Dłużej tu nie wytrzymam, Aurelio. Tak bardzo chciałbym wrócić do domu, do Ciebie.
Twój, Lilian
MIEJSCOWY BAYSIDE VALE